niedziela, 31 maja 2015

Wieczna udręka


 Któż by nie marzył o nieśmiertelności? Wieczność wydaje się być wspaniałym darem- nieskończona ilość czasu by spełniać swoje marzenia, możliwość poznawania postaci historii i nauki nowych rzeczy po wsze czasy. To brzmi naprawdę cudownie. Jednak w świecie normalności i przemijania okazuje się być klątwą rujnującą człowiekowi życie. Rozumie to Adaline Bowman- bohaterka omawianego przeze mnie filmu.


Może od początku. Wyżej wymieniona heroina, młoda kobieta żyjąca w dawnych czasach ulega nagłemu wypadkowi samochodowemu, w którym powinna umrzeć. Jednak dzięki lawinie przypadków przeżywa, a do tego z czasem odkrywa, że nie może się zestarzeć. Pokrótce zostaje nam przedstawiony jej życiorys, dzięki któremu rozumiemy, że jej dar stał się dla niej utrapieniem. A wszystko to w narracji rodem z dokumentalnego filmu.


Wbrew tytułowi nie jest to historia życia bohaterki, ale kilka dni jej życia z paroma retrospekcjami. A jeśli być dokładnym to historia o miłości osób z innych czasów, niczym (używając niecodziennego przykładu) w filmach o wampirach. I jest ona opowiedziana dobrze, jednak niestety w filmie widać zmarnowany potencjał i zbyt duży pośpiech. Cały romantyzm wydaje się być przez to naciągany, interesujący motyw jakim jest kilkudziesięcioletnie życie bohaterki znika w migawkach. A szkoda, bo bohaterka sprawia wrażenie, że nie jednym niezwykłym faktem byłaby w stanie nas zaskoczyć. Jednak te niedogodności nadrabia humor w postaci kreacji Blake Lively- wcielająca się w starszą-młodą panię z dawną ogładą. A przy tym gra aktorska weterana kina- Harrisona Forda. Aczkolwiek moją ulubioną częścią filmu był o dziwo narrator- nie chodzi o to, że film jest zły, jednak aktor brzmiący niczym w programie naukowym w fabularyzowanym dramacie romantycznym... ciekawe połączenie.


Osobiście określam film dobrym rozczarowaniem. Nie dał mi tego, co oczekuje, znalazły się w nim rzeczy do których się przyczepiam, jednak oglądało mi się go naprawdę przyjemnie, a moje ego niewiele ma wspólnego z oceną kunsztu z jakim został zrobiony.  

sobota, 30 maja 2015

Wampiry na piedestale



źródło: www.filmweb.pl

Świat mroku od wieków fascynował ludzkość. Nic dziwnego, że powstało tyle książek opisujących wampiry, wilkołaki i inne potwory. Od Zmierzchu gdzie wampiry są praktycznie niegroźne,po Kroniki wampirów, mamy wachlarz tej fascynacji nieśmiertelnością. Dziś na warsztat recenzencki chce wziąć serial- Moonlight, znany polskim widzom pod tytułem „Pod osłoną nocy”. 


Jako wielka fanka kłów nie mogłam sobie odpuścić obejrzenia serialu z nimi w roli głównej....No powiedzmy bo Czystą krew, Pamiętniki wampirów musiałam sobie odpuścić. Po dziś dzień zastanawiam się jak w obu przypadkach można zepsuć dobre książki. Wracając jednak do meritum- Moonlight łączy w sobie to co tygrysy takie jak jak lubią najbardziej- śledztwa, morderstwa i WAMPIRY!
Serial powstał w roku 2007- 2008 i wyemitowano tylko jeden sezon. Dotarłam do informacji, które mówią, że z powodu niskiej oglądalności został on zdjęty z anteny. No cóż, powstał przed Zmierzchem i wielkim powrotem krwiopijców do łask showbizensu, a szkoda.

źródło: www.imdb.com

Zaczyna się niby niewinnie. Od kolejny wampirek wynaturza swoje wielkie mroczne życie i smęci do kamery jaki to on jest nieszczęśliwy. Osobiście tego nie kupuję, ale ogląda się przyjemnie. Mamy też dziennikareczkę, która nie wie, że jej istnienie jest mocno związane z owym tajemniczym gościem, który pojawia się i znika. Dla fanów romantycznych historii jest to duży plus tego serialu. Dla mnie jednak najfajniejsze są już wspominane śledztwa. Co dzionek mamy jakieś morderstwo- co jest dużą zaletą, gdyż nigdy serial się nie nudzi. Zawsze dotyczy to innej sprawy. Czasem bezpośrednio związanej z wampirami, czasem pośrednio a czasem w ogóle. Detektyw/kropijca- Mick St. John i Beth Turner prowadzą sprawy niczym znakomici agenci FBI czy CIS. Jeśli lubicie takie klimaty (jak ja) to coś dla was.

Scenariusz naprawdę wciąga. Oglądając jeden odcinek można się zapomnieć i dobrnąć w ciągu jednego dnia do ostatniego- 16 odcinka. Podobno było zaplanowane więcej, ale niestety amerykańska widownia w tamtych latach nie była aż tak złakniona kłów. Dotarłam do informacji jednak, jakoby miał powstać II sezon. Co z tego wyniknie tego nie wie nikt. Póki co pozostaje mi delektować się ponownie tym jednym, a jakże dobrze zrobionym serialem. Oby więcej takich a mniej tych przypominających tani pornol- bo nie które historie z wampirami w tle tak wyglądają. A wy jakie seriale lubicie najbardziej?  

piątek, 29 maja 2015

Dokąd zmierza "GoT"?

Początek tego bądź co bądź, dziwnego i bardzo subiektywnego tekstu zacznę od deklaracji. Nie jestem hejterem ani fanatykiem „Gry o Tron”. Pieśń Lodu i Ognia skonsumowałem na tyle na ile do tej pory pozwolił pan Martin. Jednak nie uważam się z tego tytułu za kogoś lepszego od fanów tylko serialu. Nie będę pouczał. Zmiany wprowadzane w serii HBO są intrygujące i  nie kręcę na nie nosem. Rzekłbym, że wręcz przeciwnie. Ogólnie rzecz biorąc oglądam i czytam z przyjemnością. Jednak dostrzegam pewne prawidłowości. I wciąż nurtuje mnie jedno pytanie. Dokąd to wszystko zmierza?


Chciałoby się powiedzieć, że do d.... Ale zostawmy świat realny i postarajmy skupić się na fantazji. Z tej okazji wymyśliłem nawet pewną teorię spiskową. Podług niej, Martin skumał się z HBO, i tak naprawdę nie będzie już wydawał kolejnych części „Pieśni”. Całość zostanie dokończona w serialu i ciul. Ciekawe? Czegoś takiego jeszcze nie było. Całkowite robienie czytelników w ch... Pisarze czasem tak mają. (Sapkowski) Jednak bardziej trzyma się kupy teoria mojego kumpla. Twierdzi on, że scenarzyści (Benioff i Weiss) nie będą mieli pomysłu na to jak zakończyć serię. W końcu przyjdą do Martina i powiedzą – słuchaj Dżordż. Przez te wszystkie lata, pod tronem ukrywał się Szalony Król, którego dokarmiał Jamie Lannister. Nagle wyskakuje i zabija wszystkich z magicznej kuszy. Co ty na to? – Martin. – Za ile? 

To były spekulacje, a teraz czas na fakty i trochę narzekania. 

Przeczytawszy ostatnią wydaną książkę, miałem wrażenie, iż autor stracił kontrolę nad bohaterami. W serialu jest nieco podobnie. Ale tutaj wygląda to tak, jakby twórcy zapomnieli o postaciach a te żyły własnym życiem. Niestety często oznaczonym przeciętną grą aktorską i bezsensownym zachowaniem. Za to sporą dozą cycków. 

Dwie, ciekawe i wydawałoby się znaczące postacie nie pojawiły się w serialowym uniwersum. Co ma o tym sądzić czytelnik? Wygląda to tak, jakby twórcy za wszelką cenę chcieli to przemilczeć. Jak to, że w rodzinie jest bezrobotny wujek alkoholik i erosoman. - Coś tam, tego... Patrzcie tu cycki a tam gwałt na Sansie! 

Tak. Dwa wątki zniknęły. Najmłodszego Targaryen’a i Victariona Grayjoy’a. W książce nie zostały rozwinięte na tyle, by je już zamknąć. Co z tego wynika?

Pierwsza możliwość jest taka, że zakończenie książki będzie inne niż to serialowe. Według drugiej, czytając dokańczane na siłę wątki, z góry będziemy wiedzieć o śmierci owych bohaterów.. Dziwna sytuacja. W audiowizualnym adaptowaniu literatury chyba jeszcze takich ekscesów nie było.

Co sądzicie o tym pomijaniu ciekawych postaci? Otwiera Wam się nóż w kieszeni, gdy widzicie, że fabuła serialu wyprzedza tę z książki? A może wręcz przeciwnie? Może macie swoją teorię dokąd zmierza „Gra o Tron”? Podzielcie się z nami swoją opinią! 

Przygody jakich mało

          Kino przygodowe nabrało rumieńców w połowie lat 70. głównie za sprawą „Gwiezdnych Wojen”, potem rozkręcało się wraz z Indianem Jonesem, Martym McFlyem czy innymi postaciami stworzonym przez Spielberga, Lucasa, Zemeckisa. Jednak mimo sztandarowych tytułów są także inne filmy (te poniżaj akurat z lat.80), dzięki którym możemy przeżyć niesamowitą przygodę i świetnie się bawić.

          Najczęściej filmy przygodowe kojarzą mi się z podróżą, w którą wyrusza bohatera. Przemierza nieznane zakątki świata, spotyka niesamowitych ludzi, cofa się w przeszłość lub stoi przed nim wielkie wyzwanie, któremu musi podołać. I choć rzadko w filmach przygodowych spotykam wszystkie te elementy, to i tak liczy się przede wszystkim przeżycie czegoś niesamowitego, czegoś co na co dzień się nie zdarza.

          Taka też sytuacja spotyka Billa i Teda - dwóch kumpli, którzy za sprawą magicznej budki
telefonicznej mogą cofać się w przeszłość, spotkać historyczne postacie i dzięki temu zaliczyć nieszczęsny egzamin z historii. I choć inteligencją nie grzeszą to i tak ich „Wspaniała przygoda...” kończy się happy endem, a my wraz z nimi przenosimy się do starożytności, epoki napoleońskiej czy na Dziki Zachód. I choć komedia ta nie jest szczególnie wybitna, to jednak historia dwojga licealistów musiała być popularna wśród młodzieży amerykańskiej, w końcu to do nich była skierowana i opowiada o typowych, beztroskich nastolatkach. Myślę, że znajdzie się  duża grupka żaków, która również chciałaby przeżyć taką niezapomnianą wycieczkę, a przy tym poznać Napoleona i Lincolna. 

           Inna niesamowita przygoda spotyka Westleya i księżniczkę Buttercap z filmu (jak i książki) „Narzeczona dla księcia”. Mimo iż ukochani rozłączyli się na lata, to w końcu los kieruj ich na tą samą ścieżkę i tym samym rozpoczyna się niezwykła historia. Pojedynki, porwania, ucieczki, pościgi, tortury to tylko część tego, co możemy przeżyć razem z bohaterami, a wszystko opowiedziane w zabawny i lekki sposób. Prosta i piękna opowieść o prawdziwych przyjaciołach, którzy razem  staną w ramię w ramię, by walczyć o miłość, a Ty razem z nimi. 
"Narzeczona dla księcia" jest oczywiście filmem, nie bajką

           Aspekt podróży tworzy główną oś filmu „Willow”, którego bohater – Willow podejmuje się
wędrówki, by oddać dziecko, które w jakiś niewyjaśniony sposób trafiło do jego rąk. Tym samym poznaje nowe osoby (warte/niewarte zaufania), kroczy odważenie przez bardzo długą drogę, by ostatecznie podjąć walkę ze złą królową. Niewiarygodne sytuacje, które spotykają Willow w czasie jego podróży to los, który zdecydował, aby główny bohater przeżył taką przygodę, na którą mało kto by się odważył.

        



            Każdy z nas zapewne pamięta Pippi Pończoszankę z książek Astrid
Lingred, ale to co warte uwagi to film z Pippi "Nowe przygody Pippi Langstrumpf". Samodzielna, niezależna i nieźle zakręcona dziewczynka, która zamiast chodzić do szkoły wszczyna bójki na ciastka kremowe, czy wraz ze swoimi przyjaciółmi każdego dnia wyrusza na poszukiwanie przygód. Przygód, które mało które dziecko nie chciałoby przeżyć. Jest i spływ beczkowy po rzece, spanie w namiocie w niebezpiecznym lesie, chodzenie po ścianach i wycieczki 'samolotem'. Wspaniała frajda nie tylko dla dzieci w wieku Pippi ;)

Na pewno niektóre te filmy to część dzieciństwa, do którego warto wracać: z sentymentu, ze względu na niepowtarzalny klimat filmów z lat 80. , aby czasem odpocząć od efektów specjalnych serwowanych nam aktualnie.      Te i  inne filmy niezmiernie polecam.

źródła zdjęć: filmweb.pl, efilmy.net, amazon.com






czwartek, 28 maja 2015

Wychodzące z cienia



        

         „Służące” akcent Tate’a Taylora, a właściwie autorki książki Kathryn Stockett, na podstawie której powstał film.  Ekranizacja z 2011 i przy masie nowszych produkcji mógł już odejść w zapomnienie ale warto do niego wrócić. Podejmuje problem segregacji rasowej w Ameryce. Temat trudny, pokazany od kuchni. Dosłownie. Historia opowiadana przez ciemnoskóre służące o pracy dla białych rozkapryszonych żon i ich rodzin.  Dramat, jednak ubarwiony zabawnymi wątkami. Szczere, opowieści, zabawne relacje, ale też upokorzenia i zmagania ze stereotypami tamtych czasów. 

         Wszystko zaczęło się od wścibskości dziennikarskiej studentki Skeeter (a propos tworzących bloga osób). W tej roli Emma Stone. Stworzyła miłą, ciepłą, wrażliwą postać o typowej dziennikarskiej zawziętości. Zabawnie wyglądająca w bujnych, rudych lokach na głowie. Kompletnie nie pasująca do otoczenia wymuskanych domków, sztucznych rodzin i niepoprawnych matek. Jednak mnie najbardziej przekonuje do siebie inna bohaterka. Zabawna, przewrotna i zdecydowana Minny (Octavia Spencer) – jedna ze służących, zadziorna – nie da sobie „w kasze dmuchać”. Historia z ciastem… mistrzostwo – lepiej sami zobaczcie. Rola ta przyniosła jej Oskara, Złoty Glob i nagrodę BAFTA. To chyba mówi samo za siebie. Film choć jest fikcją ma w sobie wiele prawdy. Opowiada o prawdziwych czasach w Ameryce, kiedy większość białych miała w swoich domach czarnoskórych służących i często białe dzieci miały silniejszą więź emocjonalną z nianiami niż z własnymi matkami.
               Prosty, lekki, przyjemny film z odrobiną goryczy i niesprawiedliwej prawdy. Powód do powstania książki i filmu, który wzruszył, a nawet wstrząsnął wieloma. Myślę, że warto spędzić czas ze Służącymi. Siłą filmu jest na pewno dobra gra aktorska, świetna, ciekawa fabuła i humor. Mimo smutnych wydarzeń charyzmatyczne postaci nadają filmowi energii i pozytywnej atmosfery.

wtorek, 26 maja 2015

Równanie na miłość

Chłopak z collegu przychodzi na imprezę na której nikogo nie zna, rozgląda się po pokoju i widzi piękną młodą damę. Jest raczej nieśmiały, ale zdobywa się na odwagę by ją zaczepić. Rozmowa przebiega dość drętwo, mimo to spędzają wieczór razem, a kartka z numerem jej telefonu, to szansa na kontynuację znajomości.
Scena otwierająca „Teorię wszystkiego” - dwugodzinny dramat opisujący historię życia znanego brytyjskiego fizyka i kosmologa Stephena Hawkinga - w zaskakujący sposób przedstawia nam sylwetkę badacza. Znany głównie ze swych dokonań i osiągnięć dla świata nauki, okazuje się być człowiekiem z krwi i kości ( i namiętności). W filmie skupiono się na prywatnym życiu Hawkinga i jego relacjach z żoną Jane. Historia rozpoczyna się dokładnie w momencie ich pierwszego spotkania – na uniwersytecie Cambridge w 1963 roku.
(www.impawards.com)

W filmie Stephen i Jane, to przede wszystkim zwyczajna para, spędzającą razem czas na spacerach, wycieczkach i rozmowach o wszystkim i niczym. Sielanka kończy si, wraz z wykryciem u Hawkinga stwardnienia zanikowego, bez szans na wyzdrowienie. Do 24 roku życia choroba miała pozbawić go zdolności mówienia i chodzenia.
Brytyjski aktor wcielający się w rolę Hawkinga (Eddie Redmayne) świetnie ukazał całą gamę emocji, z którymi zmaga się człowiek tracący władzę nad swoim życiem. Jednak najbardziej porusza postać Jane (Felicity Jones), młodziutkiej dziewczyny z aspiracjami, która całą swoją egzystencję podporządkowała życiu u boku ( i w cieniu) geniusza.
(galleryhip.com)
   
Film prowokuje odwieczne pytania : jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić dla osoby którą kochamy? Czy w świecie hiper-indywidualistów istnieje miejsce na taką więź? Gdzie leży granica wytrzymałości i co dzieje się, gdy ją przekroczymy?
Reżyser James Marsh stworzył niezwykły obraz, który znacznie odbiega od nurtu klasycznych biografii. Emocjonalny, wart obejrzenia i przemyślenia.

Klątwa świetnej piosenki

Filmy z dobrą piosenką naprawdę nie mają łatwo. Wśród dzieł polskiej kinematografii przychodzi mi na myśl film "Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł" Antoniego Krauze. Każdy z widzów czeka tylko na napisy końcowe, żeby już móc usłyszeć tę piosenkę, niekoniecznie przy tym zwracając uwagę na konstrukcję filmu, tj. fabułę, zdjęcia, itp.. Z filmem Krauzego wiąże się nawet pewna historia, otóż, pewnego dnia, będąc jeszcze w liceum, wybraliśmy się na obowiązkowe (!) wyjście do kina na ten właśnie film, bo opowiada naszą historię, itp. itd.. Wszystko dobrze, tylko wydaje mi się, że nawet nasi nauczyciele wtedy wpadli w pułapkę piosenki końcowej, a po tym jak cała reszta sali wyszła (łącznie ze mną, żeby było jasne), w szkole dostaliśmy burę, że nie szanujemy polskiej historii...
Wydaje mi się, że w pułapkę jeszcze większego kalibru wpadli wszyscy, którzy wybrali, bądź też chcą się wybrać na film "Selma" Avy DuVernay, bo wszyscy wiemy, że piosenka "Glory" w wykonaniu Common'a i Johna Legend jest świetna, była murowanym faworytem do Oskara w tej kategorii i sprostała wymaganiom, ale wydaje mi się, że ludzie oceniają ten film tylko ze względu na utwór. Powiem krótko: to błąd!

filmweb.pl

Nie mówię, że ten obraz to arcydzieło, ale na pewno nie brakuje mu mocnych punktów.
Pierwszym, niepodważalnym, jest opowiedziana w filmie historia Martina Luthera Kinga i jego walki o prawo do głosowania dla czarnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych. Przechodząc jednak do atutów czysto filmowych, nie można pominąć znakomitej gry odtwórcy głównej roli - Davida Oyelowo, który w moim przekonaniu wypadł świetnie, bardzo realistycznie oddając postać Kinga. Na ekranie towarzyszyły mu takie sławy jak: Oprah Winfrey, Cuba Gooding Jr., Tim Roth czy Tom Wilkinson, co może tylko potwierdzić wysoki poziom całego obrazu.
Dodając do tego całkiem niezłe zdjęcia, otrzymujemy bardzo zgrabną całość, film który warto obejrzeć nie tylko ze względu na napisy końcowe i tę świetną piosenkę:



Ta piosenka to tylko i aż zarazem, znakomite dopełnienie całego filmu.

poniedziałek, 25 maja 2015

Stare, dobre, nowe

Niedawno pobrałam dla siebie nową grę - łamigłówkę Two Dots, która jest przeznaczona dla telefonów i tabletów marki Apple.
Jest to druga odsłona gry. Swego czasu szeroko znaną była prosta gra pod nazwą Dots: A Game About Connecting. Prostu gameplay, obecność free to play i innowacyjny jak na tamte czasy designe zrobiły z Dots popularną, kochaną i zapadającą w pamięć aplikację. Jednak jak to w życiu bywa gra zdążyła nam już spowszednieć. Dlatego projektanci z Betaworks One wypuścili łamigłówkę TwoDots.
Jaka fabuła?
Ta gra jest przedstawiana jako łamigłówka. Chociaż najpierw, jeśli już zaczniecie grać, na pewno pomyślicie: "Co się tu w ogóle dzieje? Łamigłówka? Tu  w ogóle myśleć nie trzeba". Przeszedłszy kilka poziomów powyżej, zrozumiecie, że nie wszystko tu jest proste. Otóż, mamy do czynienia z dwoma punktami. Kropką-dziewczynką i kropką-chłopcem, którzy podróżują po poziomach.. Tymczasem są dostępne jest 5 lokacji: tundra, tajga, dżungle, morskie głębiny i laboratorium. W trakcie gry tego  nie zauważycie, ale poziomy dzięki takiemu rozbiciu wyglądają bardzo sympatycznie. Stworzono około 310 poziomów, ale projektanci obiecują dodać nowe.




Rozrywka
TwoDots odziedziczyła gameplay po oryginale z niewielkimi zmianami. Tradycyjnie, gra rozpoczyna się od nauczania. Mówią nam, że główny cel TwoDots – to  łączyć kropki jednego koloru. Po linii pionowej i poziomej, z skrętami i bez, ale w żadnym wypadku nie po przekątnej. Po ich łączeniu one znikają a ich miejsce zajmą nowe. Otrzymujemy za to punkty. Jeśli naszą linię połączymy w sposób odpowiedni ( łącząc kropki danego koloru) z sąsiednią wtedy otrzymamy combo. 
Zadaniem każdego poziomu - zniszczyć określoną ilość kropek koniecznego rodzaju za określoną ilość punktów. Kropki bywają jak i różnych kolorów (jak w oryginalnej Dots), tak i z szczególnymi właściwościami - to już innowacja TwoDots. Na przykład, kropki - kotwicy, które nie wolno zniszczyć łączeniem, znikają tylko wtedy, kiedy dosięgną dolnej linii pola.
Jeśli nie uda nam się „zbić” odpowiedniej ilości kropek tracimy życie. Tracąc życie nie możemy dalej grać, musimy poczekać aż się zregeneruje lub zapłacić by móc grać od razu. W TwoDots otrzymujemy pięć żyć, które tracimy jeśli nie przejdziemy poziomu.

Ustawienia
Można odłączyć efekty, muzykę (soundtrack, nawiasem mówiąc, jest bardzo klasyczny. Wydaje się, że można go słychać bez końca)  wibrację i zawiadomienia, które przychodzą, kiedy zapas naszych żyć w całości się odnawia. W dodatek możecie łączyć się z Facebookiem i rywalizować z kolegami.
TwoDots poprawnie  będzie nazwać nie przedłużeniem, a dziedzicem popularnej Dots. Gra zachowała mechanikę i styl swojego poprzednika, lecz jednocześnie stanęła o wiele wyższym poziomie, tchnęła życie w ten „świat” dając nam możliwość poznania dwóch bohaterów, nowych lokacji i tajemniczych bossów.




Jeśli lubicie zająć swój czas, chociażby podczas podróży jakąś prostą łamigłówką a zebraliście już sakramentalną cyfrę 2048 to śmiało możemy wam polecić TwoDots. Spróbujcie na pewno was nie rozczaruje. Gra jest dostępna bezpłatnie w App Store i Play-market. 

niedziela, 24 maja 2015

Mąż, bohater, towarzysz, zdrajca...

 Niektórzy ludzie mają naprawdę pecha. Na przykład ja, po powrocie do domu musiałem toczyć bój z gołębiem o to, by opuścił mój balkon. Naprawdę ciężkie przeżycie, co? Jednak moje starcie z miastowym lotem jest niczym z życiem bohatera filmu "Obywatel". Produkcja Jerzego Stuhra, w której on sam, wraz ze swoim synem odgrywają główne role, jest opowieścią o prostym człowieku próbującym osiągnąć cokolwiek w życiu.


Podobny w swoim schemacie do "Foresta Gumpa", "Obywatel" to historia pełna absurdów, ironizująca polskie przywary. Bohater, Jan Bratek, zupełnym przypadkiem uczestniczy w najważniejszych momentach historii Polski od lat 60 do pierwszego dziesięciolecia XXI w. Chcąc uniknąć wielkiej polityki, pakuje się w większe kłopoty, często stając się kimś, kim nie jest lub nie chce być. A prawdą jest, że chociaż dla wielu wydaje się być antybohaterem, on tylko pragnie uciec od wielkich rozgrywek. Kreacja postaci poprzez zestawienie ojca-syna jako stary-młody Bratek daje filmowi realistyczny efekt dojrzewania bohatera.


Humor filmu atakuje polskie stereotypy ośmieszając je, oraz czyni absurd z wielkich wydarzeń, pokazując je w krzywym zwierciadle. Możemy przez to spojrzeć na historię i realia PRL-u nie z perspektywy wielkich, podręcznikowych dziejów ale z perspektywy szarej jednostki, która uczestnicy w niej pchana przez los. Niektórzy mogą zarzucić, że film stara się przekazać negatywny obraz Polaka. Dziwię się, że ktoś stara się w absurdzie znaleźć takowe rzeczy. Jednak nie oznacza to, że nie ma do czego się przyczepić. Czasem film sprawia wrażenie jakby był niespójny, mieszając wątki (które wprawdzie zostają wyjaśnione) i sprawiając że można nie do końca je zrozumieć.



Stuhrowie ponownie udowadniają swój kunszt aktorski. Polski Forest Gump, może nie jest arcydziełem, ale na pewno dobrym filmem, zwłaszcza jeżeli chcemy sobie poprawić humor mówiąc "a myślałem/am, że to ja mam najgorzej".

sobota, 23 maja 2015

Strach, przerażenie, panika - czyli ksenomorf jak się patrzy

źródło: www.komputronik.pl

Pamiętacie czasy, kiedy krzyczeliście z przerażenia na widok potwora w filmie? Ja pamiętam, i do niedawna myślałam, że mam je dawno za sobą. Żyłam w przekonaniu, że nic nie jest wstanie mnie przestraszyć. Pomyliłam się. 

źródło: www.spidersweb.pl

Obcy -izolacja okazał się grą, która wbiła mnie w fotel na długie godziny. Nagłe zwroty akcji, ciągły strach co czai się za rogiem i to poczucie bezsilności kiedy widzisz lub  słyszysz ksenomorfa wyciągnęły z mojego gardła krzyk. Były momenty w których zakrywałam oczy rękoma ze strachu, kryjąc się w szafce. Nieziemskie uczucia. 

źródło: pclab.pl

Gra zrobiona jest dobrze. Pod względem graficznym- szczerze- oczekiwałam czegoś lepszego, ale to nie znaczy, że jest źle. Nie rozczarowuje ale też nie zachwyca. Można by więc powiedzieć, że jest po prostu dobra.
Mechanika gry oddaje klimat opuszczonej stacji. By móc jeszcze lepiej wczuć się w sytuacje córki Ripley obejrzałam wszystkie części Obcego. I muszę przyznać, że gra jest zrobiona pod względem mechaniki po prostu świetnie. Oddaje realia- to mogę rzec na pewno.
Dużym plusem a zarówno minusem jest....trudność gry. Grając nawet na poziomie nowicjusza trudno jest przetrwać, szczególnie gdy ma się przeciwko sobie wszystkich, począwszy od ludzi przez syntetycznych po obcego, który jest po prostu.........AAAAAAAAAAA!!! Pisk i poczucie przerażania! Tak go mogę opisać w kilku słowach.

źródło: www.ppe.p

Polecam tą grę fanom horroru, surviwalu, a w szczególności serii o ksenomrfie. Wprost nie można się oderwać, a później w centrum handlowym stara się unikać szybów wentylacyjnych nad swoją głową....:) 

piątek, 22 maja 2015

Między dobrym diabłem a złym aniołem

Moim zdaniem ciekawe filmy o superbohaterach skończyły się na Batmanie z 2005 roku i ostatnim Hellboy’u. Cała reszta, mówiąc wprost wiała sandałem. Wciąż powtarzające się schematy, utarte ścieżki, mało realizmu, dużo przesady z efektami specjalnymi. Gra aktorska do bani a fabuła płytka jak kałuża końskich szczyn. I tak odbierana przeze mnie jako widza. Wydawało mi się, że bohaterowie Marvela, DC i całej reszty stoją na rozdrożu, od którego odchodzą dwie ścieżyny. Jedna po czasie znika a moda na superbohaterów wraz z nią. Na drugiej stoi ktoś z ogromnymi jajami i zamiarem zrobienia poważnej produkcji, która oprócz zarabiania pieniędzy na tłumie bezwolnych owiec biegających za każdą nowością, będzie chciał dać kawał dobrego obrazu. Czegoś co można byłoby oglądać z najwyższą przyjemnością, nie wstydząc się jego odrealnienia i zwyczajnej głupoty. Filmu, który po prostu nie będzie obrażał widza.


Kino nadal milczy. Hollywood to tchórz bojący się wprowadzać nowości i eksperymentować. Na szczęście zmienia się to w Internecie. Po ogromnym sukcesie House of Cards, Netflix wziął się za suberbohaterów. A konkretnie za jednego z najciekawszych i jednocześnie najgorzej potraktowanych przez srebrny ekran – Daredevila.

Matt Murdock, w tej roli Charlie Cox („Teoria wszystkiego”), w młodości traci wzrok a chwilę później ojca. Dojrzewając odkrywa niezwykłe umiejętności, które nabył dzięki stracie jednego ze zmysłów – cała reszta niesamowicie się wyostrza, przez co paradoksalnie widzi, a raczej czuje więcej. I to wszystko. Żadnego latania, super zbroi, magicznych pierścieni i młotów czy nawet obcisłych gatek, ściskających genitalia mocniej niż najbardziej zdeprawowanych proboszcz. Superbohater realny. Tak powinien być nazywany.


Murdock kończy prawo. Następnie wraz ze swoim przyjacielem Foggy Nelsonem otwiera bardzo ubogą kancelarię. Chcą bronić tych, którzy na to zasługują. Niedługo dołącza do nich Karen Page, sekretarka mająca na opieńku z potężną korporacją. Jednak w Nowym Jorku prawo zwykle staje po stronie najbogatszych i mających wpływy. Dlatego Matt ubiera się na czarno, przewiązując szmatą twarz i kopie bandytom w nocy tyłki. W tajemnicy przed wszystkimi.

Głównym antagonistą jest Wilson Fisk (Vincent D’Onofrio). I to jego wątek w tym serialu stoi na najwyższym poziomie. Początkowo za wszelką cenę ukrywa się w cieniu i zabrania wymawiać swoje nazwisko niczym Lord Voldemort. Później umyślnie się odsłania. Nie jest zły do szpiku kości. Chce naprawić miasto, jednak robi to sprawiając ból niewinnym ludziom. Nie sprawia mu to radości, ale też za bardzo go nie zniechęca. Fisk kocha kobietę, a ich związek wygląda naprawdę ciekawie. Tak samo jak dzieciństwo bossa mafii, które w ogromny sposób na niego wpłynęło.


Pośród jednomyślnie dobrych bohaterów najlepiej wypada rola Vondie Curtisa Halla , który gra Bena Uricha, dziennikarza śledczego. Jego postać reprezentuje wszystko to, co dzieje się we współczesnym świecie medialnym. Spadek znaczenia gazet, ich daremne próby utrzymania się na rynku, skutkujące obniżeniem rzetelności. Upadek zawodu dziennikarza. Naciski, jakie na media kładzie polityka i świat przestępczy. Oraz media jako psa strażniczego, który kontroluje wszystkie trzy władze. Jej ostatnim, którego najtrudniej w całości przekupić. Oprócz Wilsona Fiska, rola Bena Uricha jest najlepsza.


Co do głównego bohatera, nie jest źle. Podoba mi się to, że przez dziesięć odcinków nikt ani razu nie powiedział „daredevil”. Oczywiście padało określenie diabeł. Wszystko dlatego, że Fisk swoje radykalne ruchy, mające oczyścić miasto a krzywdzące ludność zwalał na zamaskowanego człowieka. W rezultacie opinia publiczna niemal jednomyślnie go znienawidziła. Gra Coxa jest całkiem w porządku, choć czasem jest zbyt patetyczna. Jeżeli chodzi o jego sekretarkę (Deborah Ann Woll), jej rola jest straszna. Wygląda jakby wyciągnęli ją z jakiegoś zmierzchu albo innego pamiętnika wampirów. Denerwuje, aż nóż się w kieszeni otwiera. Bardzo dobrze wypada za to Foggy, głupiutki i zabawny grubasek. I jeszcze dwie postacie.


Mowa o pielęgniarce i mistrzu Daredevila. Pierwszą gra Rosario Dawson, drugiego Chris Tardio. Role zdecydowanie drugoplanowe, jednak zalatujące świeżością i skomplikowanym połączeniem emocjonalnym z głównym bohaterem. 

Klimat stworzony w Daredevilu przypomina ten z House of Cards. Jest mroczny, skomplikowany i niedopowiedziany. Wraz z rozwojem serialu będziemy poznawać co kieruje wszystkimi bohaterami. Twórcy nie wyłożyli nam tego od razu na tacy. W dodatku poznajemy też motywacje i rysy osobowościowe niemal wszystkich postaci, także tych z dalszych planów. Ciekawe i mroczne. Realizm jest tym, za co należy cenić serialowego Daredevila. Murdock wciąż zbiera ogromny łomot. Leje się krew. Spływa mózg i wyłamywane jest żebro, by stać się prowizorycznym nożem. Niczego nie jest za dużo, nie ma piorunujących efektów specjalnych za to jest równowaga i proza życia w mieście pełnym mafii. Nie ma też ugrzeczniania. Pokazywane lub opisywane są straszne wydarzenia. Hazard, pedofilia, alkoholizm, patologie, wymuszenia, pozorowane samobójstwa i lęk przed utratą bliskich. Samotność i znak zapytania stawiany przed i za słowem „odpowiedzialność”.

Podsumowując całość. Czekam na kolejny sezon. Oraz nowe seriale, które zasługują na uwagę. Do grona „Gry o tron”, „House of Cards”, „Sherlocka”, „True Detective” bez mrugnięcia okiem dołączam „Daredevila”. I Wam też radzę. 






Król potworów jest tylko jeden

          Równo rok temu mogliśmy oglądać na ekranach kin nową, amerykańską wersję Godzilli. I choć film zarobił na tyle dużo, by zaczęto mówić o drugiej części, to nie do końca boxoffice przekłada się na jakość filmu (zarobił on ponad 500 mln dol). Dzieło te jest bardzo dobre, ale tylko wtedy kiedy pominiemy tak ważne płaszczyzny jak aktorstwo, fabuła, logika i ogólnie pojęta zrozumiałość.
Spoiler. Zaskoczeniem może być to, że Godzilla wcale nie jest największym wrogiem ludzi. Wręcz przeciwni - jest ich wybawicielem. 
          Głównym bohaterem, wbrew pozorom, wcale nie jest Godzilla, a Muto. Zrodzony (nie wiadomo z czego) stwór, żywiący się energią jądrową. Początkowo, oczywiście w imię nauki, jest trzymany w tajemnicy przez wojsko i naukowców, którzy sami tak naprawdę nie wiedzą z czym mają do czynienia. Dowiadują się tego, kiedy jest już za późno, a światu zaczyna grozić niebezpieczeństwo, gdyż Muto postanawia się rozmnożyć, a do tego potrzebny jest mu drugie Muto. W tym momencie światła reflektorów kierują się na Godzillę, gdyż to na jej barkach spoczywa 'zachowanie równowagi w naturze'.

             Jeśli chodzi natomiast o bohaterów - ludzi to zbytnio nie ma się nad czym rozpisywać. Mamy
Walka dobre ze złem?
Forda Brody'iego (Aaron Taylor - Johnson), który jest żołnierzem i będąc dzieckiem stracił mamę w katastrofie elektrowni japońskiej. Z kolei jego ojciec postawił sobie za cel dowiedzenie się prawdy o tym, co zaszło w owy tragiczny dzień (można powiedzieć, że trochę traci przez to zmysły, ale summa summarum okazuje się, że jego teoria była słuszna). Ford będąc światkiem uwolnienia się Muto rozumie powagę sytuacji i tym samym chce jak najszybciej dostać się do San Francisco, do rodziny. Oczywiście na swojej drodze spotka bardzo wiele przeszkód. I tutaj zaczyna się główny problem filmu, a mianowicie główny bohater, który na każdym kroku spotyka to Godzillę, to Muto nie wnosi nic a nic do akcji filmu. Obserwujemy tylko jakieś jego działania, które nie mają żadnego znaczenia, nic z nich nie wynika, tak naprawdę obecność tego bohatera jest totalnie zbędna. Po głównym bohaterze można byłoby się spodziewać, że wpadnie na jakiś genialny pomysł, zrobi coś co odmieni bieg zdarzeń, ale nic takiego się nie dzieje.
Reszta bohaterów też praktycznie niczego nie wnosi – po prostu są i wydaje się jakby to była ich główna rola w tym filmie – być. Chociaż te 'bycie' też powinno opierać się na grze, jednak tak nie jest.
       Pomijając wszystko to, co jest niedociągnięte, pozostają jednak dobre wrażenia po filmie, głównie ze względu na efekty specjalne, klimat i muzykę.

          Reżyser często sięga po ujęcia panoramiczne, pokazuje szeroko miejsca akcji, co w niektórych scenach zapiera w dech w piersiach. Po drugie nastrój, który został stworzony w filmie za sprawą akcji dziejącej się w nocy lub w czasie deszczu, kiedy niebo pokryte jest ciężkimi, czarnymi chmurami. W takiej też scenerii ma miejsce punkt kulminacyjny filmu, czyli walka między Godzillą a Muto – wszystko to w połączeniu tworzy klimat lęku i napięcia. Dodatkowo nie raz i nie dwa wzdrygamy się, kiedy to któreś z potworów nagle ryknie lub pojawi się zza rogu. Niestety możemy odczuć niesmak spowodowany tym, iż nie jest nam dane delektowanie się walką lub przyjrzenie się dokładnie Godzilli, gdyż często ujęcie kończy się szybciej niż się zaczęło, ale to ma tylko na celu wzbudzenie naszego apetytu.

    Wszystkie te klimatyczne sceny dopełnia muzyka. Alexandre Desplat napisał wspaniały soundtrack, który wniósł do tego filmu tak wiele.


        Film dla tych, którzy nie są zbytnio wymagający i oczekują typowej rozrywki, akcji. Jednak jeśli oczekujecie czegoś więcej, to może lepiej sobie odświeżyć inne wersje Godzilli.

źródła zdjęć: http://wall.alphacoders.com, http://godzillafanon.wikia.com

czwartek, 21 maja 2015

Cztery godziny z Wiedźminem...


18 maja, w rękach sklepikarzy, wylądował Wiedźmak. Dzień później, w dniu premiery, nastąpiło wielkie zakupowe szaleństwo. Tłumy tupały pod sklepami niczym młodzież wyczekująca niegdyś nowego Harrego Pottera.

Jeden z takich egzemplarzy trafił oczywiście w łapki mojego lubego. Cóż to było za święto! Cóż to była za radość! No i, cóż to za dowód miłości kiedy partner czeka z taką perełką na przyjazd do swej panny! Ale pocierpiał tylko dwa dni, wzdychając do pudełka, aż dopełniło się w końcu jego szczęście. Konsola zassała płytę, a gra rozbrzmiała Percivalem.

Teraz, kiedy jestem już po prawie czterogodzinnym maratonie z Wiedźminem, podzielić mogę się kilkoma spostrzeżeniami. Obserwacje te są zarówno pozytywne jak i negatywne – jakżeby inaczej.

Na początek może słowem o grafice (choć podkreślam, iż bazuję na wersji z PS4). Przede wszystkim muszę powiedzieć, że komplet elementów składających się na oprawę wizualną jest diabelnie nierówny. Z jednej strony gra dostarcza nam niesamowitego oświetlenia, pięknych widoków czy chociażby szczegółowych obiektów (zdobienie talerzy i temu podobne), z drugiej raczy nas płaskimi teksturami (chociażby liści), czy wręcz rozpixelowania przy niektórych zbliżeniach (na przykład budynku). Inna inszość, że grafice nie pomaga mój telewizor. Nie dość, że nie jest jakichś wielkich rozmiarów to jeszcze kolory przekłamuje :(


W praktyce, nie ma co się jednak oszukiwać, gra dostarcza na tyle przyjemnej rozgrywki, iż wszystko to schodzi na boczny plan. Człowiek dużo bardziej skupia się na eksploracji  i podziwianiu widoków. Już od pierwszego opuszczenia wioski zostałam totalnie ujęta przez zgliszcza ceglanych budynków. To co jednak najbardziej przyczynia się do odwrócenia uwagi od wad jest klimat. O ile początkowo budowany jest przez filmiki, o tyle w następnej części gry przekonują nas… misje poboczne! To akurat zaskoczyło mnie najbardziej, bowiem producenci gier przyzwyczaili nas do „zabij, zlootuj, pozamiataj”. Tym razem misje poboczne są naprawdę ciekawymi, małymi historiami, które pozwalają nam na lepsze zagłębienie się w świat.


A jeżeli o uniwersum mowa… kurczę, użyte w grze dialogi są naprawdę dobrze przemyślane. Nie dość, że wielokrotnie zabawne (i to w ten inteligentny, nienachlany sposób) to jeszcze okraszone starodawnymi wyrazami. Świetnie się je czyta! Czyta, bo ze słuchaniem już trochę gorzej… Może tutaj rzeczywiście jest to już czepialstwo, ale parę razy dubbing naprawdę nie pasował do zaprojektowanych postaci.

Na plus natomiast uznaję rozwiązania… nazwijmy to detektywistyczne. Gerald nie tylko może podążać za śladami, ale i realnie badać pewne poszlaki czy poszpanować wiedzą o potworach. Dla mnie, jako wielkiej fanki tego typu gier, to niesamowita zabawa.

Świetną rozrywką jest tu także crafting. Przyznać się bowiem muszę, że nie ma dla mnie nic piękniejszego nic zbieractwo i złodziejstwo. Jakbym mogła, z pewnością opróżniłabym choćby najmniejszą chatkę. Kiedy dodatkowo loot ten da się wykorzystać sensownie – nic mi więcej nie potrzeba. Do tego, skoro już o ekwipunkowych rzeczach mowa, pochwalić muszę interfejs. Posiadam, dosłownie, alergię na te wszelakie hud'y, które stylizuje się na starsze produkcje. Ja rozumiem, że one są równie trudne, więc i chcą je przypominać, ale na litość boru, to wygląda paskudnie! Dlatego też chwała Wiedźmakowi, że pamięta o w którym wieku żyjemy. Wprawdzie schrzanili troszkę kwestie sortowania przedmiotów, ale... naprawdę - wybaczam to bez cienia wątpliwości.



Gorzej natomiast wypada main plot. Wprawdzie na razie minęło raptem kilka godzin, lecz przeczytane dotychczas recenzje nie zapowiadają aby odczucia miały się tu zmienić. Brakuje w nim swoistej tajemniczości – czegoś co realnie potrafiłoby zainteresować. Tymczasem lądujemy od lokacji do lokacji próbując dowiedzieć się czegoś, co właściwie wiele nie wyjaśnia, a oczywiście kosztuje nas wiele pracy.

Na zakończenie mogę jednak podać, że siedzę podekscytowana jak małe dziecko i nawet na czas pisania kazałam partnerowi kontynuować rozgrywkę. Wiedźmak to w końcu Wiedźmak – nie da się go nie kochać! :)