niedziela, 14 czerwca 2015

Ten dom nie jest czysty!


 Zawsze mam opory kiedy dowiaduje się o próbie odnowienia ducha jakiegoś klasyku. A, że ostatnio takowych jest coraz więcej, nie mam spokoju od zmartwień. "Mad Max", "Jurrasic Park" czy "Terminator"- wszystkie doczekały się obecnie, po latach (dłuższych bądź krótszych) kolejnych filmów w swoim uniwersum. Ta sytuacja spotkała również jeden z klasyków horrorów- "Poltergeist". Muszę przyznać, nie pamiętam pierwotnej wersji z 1982 tak dobrze by powiedzieć, która z wersji jest lepsza. Możemy więc ten tekst potraktować jako test mojej pamięci.


Stary dobry schemat- rodzina Bowenów przeprowadza się do nowego domu, mając zamiar spędzić tam szczęśliwe lata. Jak się okazuje z domem jest coś nie tak, co bardzo wpływa na najmłodszych. Nasi bohaterowie będą musieli zmierzyć się z przeraźliwą siłą z zaświatów...


Oczywiście film najlepiej nazwać odgrzewanym kotletem z nową obsadą, nic bardziej mylnego. Pierwszym co spodobało mi się w filmie to wprowadzenie bohaterów w XXI wiek. Technologia otacza nas wszędzie i nie jest tylko atrybutem śmiertelników. Miło widzieć duchy opanowujące tablety. Kolejnym elementem są zmiany fabularne oraz nawiązania do oryginału. Wiele kultowych scen znanych z poprzedniej części zostały, jednak przedstawione w inny sposób, dzięki czemu film nie wygląda tak samo. Jest też dużo nawiązań do "Ducha" (jak w polskiej wersji nazywany jest "Poltergeist") jak chociażby kwestia cmentarza w postaci ironicznego komentarza.


Na szczególną uwagę zasługują młodociani aktorzy- Kennedi Clements i Kyle Catlett wcielający się w pociechy małżeństwa Bowenów. Ich gra, jak na dzieci jest bardzo przekonująca, dodatkowo rozbudowano postać chłopca dzięki czemu film nabiera dodatkowego wymiaru opowieści o miłości rodzeństwa.



Dzięki zmianom, kosmetycznym jak i tym konkretnym, film nabiera nowego uroku. Nie zabija on tego co najlepsze w starej serii, a nawet co więcej, dodaje wiele od siebie. Ja dałem szansę temu filmowi, mam nadzieje, że wy również to zrobicie.

sobota, 13 czerwca 2015

Plastikowa gitara, czyli Guitar Hero:WT.

Często celem gier jest wtopienie się w fikcyjny świat czy odegranie roli jakiejś postaci. Nic więc dziwnego, że powstały też produkcje, które sprawiają, że możemy poczuć się jakbyśmy potrafili grać na gitarze. Znana seria Guitar Hero już przeżywała swoje lata, ale warto przypomnieć sobie o jednej z części z tego znanego cyklu. 


Guitar Hero:World Tour (Neversoft) to już 4 odsłona gry na pecety i konsole, w której przy użyciu odpowiednich kontrolerów gramy znane przeboje. Do obsługi możemy wykorzystać także klawiaturę, która jednak nie oddaje tego uczucia, co specjalnie przygotowana gitara.

Całość polega na wciskaniu odpowiednich przycisków (progów) i uderzania w strunę we właściwym czasie. Z góry ekranu nadlatują nuty, a naszym zadaniem jest uderzenie w jak największą ilość. Do tego dochodzą różne techniki gitarowe, takie jak hammer-on, czy slide’y. Poza gitarą, w Guitar Hero możemy grać na perkusji, basie i śpiewać. Istnieje też opcja gry w kilka osób – tworząc cały zespół.

Poza mechaniką, w muzycznych grach rytmicznych istotne są piosenki. Znajdziemy ich 84 – między innymi takich artystów jak Nirvana, System of a Down, Michael Jackson, Linki Park, Bon Jovi czy The Doors. Małym niesmakiem jest fakt, że w wersji PC nie dodamy żadnych nowych kawałków.
Poza tym, jest też trochę mało znaczących detali, takich jak kreowanie wyglądu muzyków, gitar i innych instrumentów. Można tworzyć własne utwory i grać przez neta. GH:WT w pojedynkę szybko nudzi – jeśli gra się ze znajomymi, czy to w trybie kooperacji czy też pojedynkując się, gra cieszy znacznie bardziej.

Często gry z serii GH są krytykowane. Przeciwnicy uważają, że to strata czasu, żeby grać na plastikowej gitarze, skoro można przeznaczyć ten czas na opanowanie prawdziwego instrumentu. Nie bardzo rozumiem - podobnie można powiedzieć o fanach FIFY, czy też wojennych FPSÓW. Nikt przecież nie broni, żeby wpisać się do armii, albo wyjść na boiska, żeby pokopać piłkę. GH to fajna okazja do poćwiczenia rytmiki, posłuchania dobrej muzyki i po prostu do zabawy - bo o to głównie chodzi w grach.



Spacerem po parku....

T- Rex już był, brachiozaur  był, źle strzeżony park rozrywki też już był....Czy coś nowego spotka nas w najnowszym Jurassic Word, który wczoraj zagościł na polskich ekranach? Tak! Spotkamy nowego, groźniejszego i jeszcze bardziej "cool" dinozaura. Panie i Panowie poznajcie Indominus rex! 


   Prawda, że słodki maluszek? To nie wszystko! Oprócz dodatkowych genów od kilku nie dinozaurowych gatunków,ten przyjemniaczek jest krzyżówką kilku swoich krewniaków. Co czyni go gadem nie do ubicia. Dosłownie. Jest inteligentny, sprytny i .....No, po prostu wymiata! 

źródło: www.youtube.com

Dla tych co kochają serie Jurassic Park, jak ja, ten film może być....dobry, nawet bardzo dobry w odbiorze. Ogląda się przyjemnie, widać, że tym razem właściciel parku "Nie szczędził pieniędzy na ochronę". Mamy tu specjalną brygadę antyterrorystyczną...to znaczy...eeee...wróć. Brygadę antydinozaurową. Są też, a jakże, tresowane raporty. I jeśli ktoś sądził, że to jest gwóźdź do trumny tej znakomitej, chociaż momentami nie logicznej serii,  to się mylił. Jest to jedno z ciekawszych wątków filmu. 


źródło: www.youtube.com
Nie brakuje tu oczywiście wartkiej akcji, złych i dobrych ludzi a także jakżeby inaczej...nie brakuje T-Rexa! Jednym słowem film w skali od 0-10 zasługuje na mocną 8. Odjęłabym mu punkty za kolejne nie logiczności np. główną bohaterka ucieka przed królem dinusiów w szpilkach, a jak pamiętamy z wcześniejszych serii T-Rex biegł prawie tak szybko jak jadący z pełną prędkością samochód. 

źródło: www.comicvine.com
To co mi się najbardziej podobało to przede wszystkim odwołania do pierwszej części Jurassic Park. Było ich całkiem sporo i widać, że film jest kontynuacją a nie nową częścią za co pochwalam twórców. Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić was do kin. I pamiętajcie! Gdy wybieracie się do park pełnego dinozaurów weźcie ze sobą broń! Na litość boską i nie biegajcie w szpilkach po lesie z okresu jury !

źródło: www.aintitcool.com

piątek, 12 czerwca 2015

Gdy jest coś więcej....

          Ten serial to nie tylko kryminał, śledztwo, dramat i ludzkie problemy. To punkt zwrotny - w końcu we właściwym kierunku. To połączenie – wszystkiego w odpowiednich proporcjach. To inspiracja - dla innych twórców.

           Serial, który zrobił furorę i powalił na kolanach wszystkich widzów około 1,5 roku temu, czyli „Detektyw” już w czerwcu tego roku będzie miał drugi sezon. Czy dorówna poziomem pierwszym 8-odcinkom? Tego dowiemy się niebawem. Ale wszystkie gwiazdy na niebie wskazują, że tak.

         Może i temat morderstwa/morderstw/dłuuugich, ciągnących się w nieskończoność śledztw jest już bardzo oklepany. Jednak póki wciąż to oglądamy i wciąż nas to wciąga. Ale to dobrze. Dobrego nigdy nie za mało.

        Co przyciągnęło moją uwagę? To, że w serialu wystąpiły prawdziwe, hollywoodzkie nazwiska: Matthew McConaughey i Woody Harrelson. A przecież nie była to wysokobudżetowa produkcja. A poza tym to serial kryminalny, jednak jak się z czasem okazało – nie tylko.

film.org.pl
         Fabuła nie jest skomplikowana, a głównie opiera się na śledztwie w sprawie rytualnego morderstwa. Akcja dzieje się w latach 90., kiedy to dochodzenie zostaje wszczęte przez, nie pracujących wcześniej ze sobą, mężczyzn. Sprawa wydaje się trudna i zawiła, a każde rozwiązanie prowadzi do ślepego zaułku. Jednak nie tylko śledztwo jest istotne, ale również życie prywatne obu panów i ich problemy, rozterki, więzi przyjaźni, które próbują budować, a które burzą się jak domek z kart. Sprawa zostaje nierozwiązana. Ich drogi się rozchodzą. Ale nie należy zostawiać za sobą nie pozamykanych drzwi. Więc po kilkunastu latach, dla spokoju sumienia, powracają do sprawy i rozwiązują ją na własną rękę.

     Serial jest świetny, ponieważ został zbudowany po mistrzowsku. Napięcie wzrasta z każdym odcinkiem, a to za sprawą tego, że tak naprawdę nie wiemy co się wydarzyło między bohaterami, dlaczego się wydarzyło, jakie będą tego konsekwencje i co najważniejsze: kto jest mordercą. Wszystkie odpowiedzi na nasze pytania są serwowane w odpowiednich proporcjach, co w żaden sposób niczego nie zakłóca. A prawdziwe mistrzostwo zostało osiągnięte dzięki zwodzeniu widza <nie będzie spojlerów :p>. Sam klimat serialu jest ciężki. Duszny. Wszystko jest powolne, abyśmy mogli przyglądnąć się bohaterom, wsłuchać się w ich filozoficzne rozmowy na temat życia i zrozumieć ich postępowanie, a może po to, abyśmy im w późniejszym czasie współczuli? A może i nie? A może to zwykłe ujmowanie w słowa tego, co mało kto z nas potrafi nazwać? Do tego dochodzi sceneria. Zaniedbana, biedna Luizjana, choć z drugiej strony mająca swoją duszę. I oczywiście sama para głównych bohaterów: McConaughey& Harrelson – ten duet nie mógł się nie udać.

     Nie jest to serial na pewno dla tych, którzy oczekują tylko zwykłego kryminału, rozwiązania zagadki i tyle. Tutaj jest coś więcej. Wszystko jest kopane głębiej i nie raz, nie dwa, sam motyw morderstwa schodzi na drugi plan, a my w niektórych chwilach wchodzimy do głowy bohaterom i tym samym ta warstwa psychologiczna wysuwa się na prowadzenie.



Gumowy morderca

Świat zamieszkuje bardzo dziwna grupa filmów. Są głupie. A mimo to próbuję w nich odnajdywać jakiś głębszy przekaz. Praktycznie na siłę. Wszyscy krzywią usta, gdy oglądają te „dzieła”. Ja robię to z zachwytem i podziwem. Jestem głupi.

Zapewne wiele osób nie wie co mam na myśli. Nic w tym dziwnego. Wręcz przeciwnie. Normalni ludzie, raczej nie zachwycają się bezsensownymi, tanimi jak barszcz i ogólnie rzecz biorąc głupimi produkcjami filmowymi. Jednak zawsze znajdzie się jakiś idiota, który zacznie szukać dziewicy w zamtuzie. Istnego sensu w bezsensie.

„Mordercza Opona”. Należy do jeszcze nieokreślonej grupy filmów. Kino awangardowe. Choć z pozoru dla imbecylów. Ogląda się taki film i po krótkim czasie zaczyna podejrzewać, że głupia fabuła jest tylko przykrywką. Tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego. A ile przy tym abstrakcyjnego śmiechu! Na końcu, albo jesteś usatysfakcjonowany tym, że obejrzałeś tak naprawdę genialny film. Albo plujesz sobie w brodę, bo straciłeś kilkadziesiąt minut życia na bzdury, które pewnikiem wymyślili naćpani reżyser ze scenarzystą i za parę dolców namówili grupę „aktorów” żeby zagrali. Może być i tak.

Tytuł nie jest wymyślną metaforą i praktycznie odpowiada na pytanie o czym jest film. Jedna z czterech części ogumienia samochodu, ożywa i zaczyna zabijać ludzi… Robi to za pomocą niezwykłych mocy psychokinetycznych, dzięki którym rozsadza swoim ofiarom głowy, lub całe ofiary (jeżeli są mniejsze). Nie ma się nad tym co zastanawiać i rozważać możliwości ewentualnego przekazu… Ciekawość budzi inny motyw zawarty w tym jakże niezwykłym dziele. Mianowicie poczynania opony, za pomocą lornetek, ogląda grupa widzów. Wszystko traktowane jest przez nich jak przedstawienie teatralne. Teoretycznie wszystko jest sztuczne i udawane. Jednak można mieć co do tego wątpliwości. I chyba słusznie.

Na każde pytanie postawione odnośnie „Morderczej Opony”, trafną odpowiedzią będą słowa – bez powodu. O czym zresztą informuje nas na samym początku policjant. Ten właśnie funkcjonariusz steruje (pozornie) całym widowiskiem. Mówiąc do ludzi zgromadzonych na pustyni (a jednocześnie do nas), nazywa film „hołdem dla motywów zawartych w filmach bez powodu”.

Na pewno zadziwia sposób wykonania „Opony”. Jest genialnie nakręcona, o wiele lepiej niż niektóre poważne produkcje. Gra aktorska też jest świetna (szczególnie widza na wózku i policjanta). Można spekulować o co chodziło reżyserowi (ktoś tam) – jaki przyświecał mu cel? Osobiście uważam że „Rubbenbrod” jest swojego rodzaju ironiczną odpowiedzią na powstające jak grzyby po deszczu debilne utwory audiowizualne. Słabej jakości gry aktorskie i wykonanie optyczne, które mimo to zarabiają pieniądze! Twórcy „Opony” pokazali że głupi film można zrobić z pełnym profesjonalizmem. Fabuła debilna. Ale wykonanie - prima sort! W dodatku przemycane są proste acz ważne problemy, obecne w światowym społeczeństwie.

Niby głupie. Też podchodziłem do tej francusko-algierskiej produkcji z dystansem. Szkoda mi było czasu. „Kolejna debilna produkcja” – myślałem. Ale w końcu przysiadłem i po paru ironicznych uśmiechach wciągnąłem się na poważnie! Gęba szeroko otwarta i śledzę poczynania opony! Na samym końcu, podczas finałowej sceny dotarł do mnie absurd całego filmu, przez co palnąłem się ręką w czoło.


I tyle.             

Krew, pot i łzy - rodzice przejmują pada!

Pewnie wielu z Was, doskonale jeszcze, pamięta swoje początki z konsolą. Ten bunt wobec pada, gloryfikowanie myszki i kompletny brak synchronizacji ruchu z kamerą. U mnie oczywiście wyglądało to tak samo. Nie obyło się również bez zarzekania jakoby to „NIGDY TEGO NIE POLUBIĘ!” – tsya…

            Dziś mam w domu ps3 i okazjonalnie (czyli co dwa tygodnie) przytulam ją do ps4 partnera – tak co by od czasu do czasu miały towarzystwo. Do pada przyzwyczaiłam się w pełni, a w Wiedźmina nie wyobrażam sobie grać na niskim poziomie trudności. Jakoś poszło, co? No, to teraz czas na prawdziwy hardcore – konsolę przejmują rodzice.

            Było to dwa… może trzy tygodnie temu. Akurat grałam na ps4 kiedy do domu zawitał ojciec. Jednym okiem zerkną, drugim… aż w końcu padło „mógłbym sobie później pożyczyć ps3? Bo tam… ten… widziałem kiedyś, że coś… strzelałaś sobie” – „jasne, czemu nie”.

            Cytowane „później”, jak się okazało, nastąpiło w ciągu dwóch minut. Buty ledwo zdążył zdjąć a już szczęśliwy tulił konsolę w drodze do pokoju. Zawsze lubił grać, podobnie zresztą jak mama, to i zadowolony był, że w końcu coś sobie pomorduje. Ale zaraz, zaraz… a co to za trójkącik? I tu zaczęły się schody.

            O ile my, młodzi, zdolni, piękni czasem też, świetnie radzimy sobie z nowymi technologiami, o tyle ojczulek mój poczuł się jak dziecko we mgle. Z dobrą godzinę spędziliśmy wraz z partnerem na tłumaczeniu mu każdego najdrobniejszego guziczka. Zapominał ich oczywiście i tłumaczyć trzeba było znowu – „nie, nie ten trójkąt. Ten zielony! Z prawej!”.


            Ustawiliśmy jednak najniższy poziom trudności i jakoś zaczęło iść. Wprawdzie śmierć goniła śmierć, a obozowiska w FarCry’u nadal były nieprzejęte – lecz radość z gry nieopisana. I tu, muszę przyznać, byłam pod wrażeniem. My, dobrze radzący sobie z padem gracze, możemy tylko pozazdrościć mu cierpliwości. Przy żadnym zgodnie nie drgnęła mu ani powieka. Podczas gdy ja już dawno rzuciłabym konsolą przez okno, on powtarzał misje po 40 razy – wyczyn!

            Ale to nie koniec - za pada zabrała się i mama! Na tapetę poszło Alice Madness Returns, które jak wiemy, opanowania pada względnie wymaga. Tutaj jeden skok, tam drugi… a tu najlepiej skacz, dash’uj, wiruj i nie zapomnij o przeciwnikach. Tak – to było niesamowicie zabawne. Nie było jednak tak śmieszne jak konflikt na płaszczyźnie ojciec – mama. To swoiste prześciganie się kto lepiej poradzi sobie w grze. Najpierw mama uparła się na wyższy poziom trudności, później ojciec śmiał, że potrzebuje mojej pomocy, a na koniec słyszał, że nie jest w tym osamotniona. Jednym słowem – nudy w domu nie brakowało. Pies tylko jakiś nieswój był.


            Dziś jednak idzie im już lepiej, a ja muszę przyznać, że był to naprawdę pozytywny czas. Ojciec właśnie robi kolejne podejście do misji, a mama – z powodu przejętej konsoli – relaksuje się w minecrafcie. Sama siadam zaraz do Wiedźmaka, a Was zachęcam do zapoznania z grami Waszych rodziców :)!

Bekonowe naleśniki, księżniczki, pingwiny i tyłki - czyli witajcie w Krainie Ooo

Mogłoby się zdawać, że dorośli zdziecinnieli. Powrócili na nowo do kolorowanek (nowy trend - podobno zwalcza stres... a co jak wyjedziemy za linię?!!), niszczą jakieś dzienniki, na które wcześniej wydają niemałe sumy, zakładają t-shirty i co gorsza...oglądają bajki!

Mogłoby się też wydawać, że dzieci wydoroślały. Zakładają fikcyjne, tolerancyjne rodziny, uczą się programowania, przeklinają, biorą kredyty u swoich rodziców i kumpli ze szkolnej ławy...

To nasunęło mi pewne pytanie: czy twórcy współczesnych bajek dopasowują się pod dojrzalszego odbiorcę czy zdziecinniałych dwudziesto- i trzydziestolatków? Sprawdźmy to na produkcji Cartoon Network Adventure Time.

To mi przypomina moje własne trudne poranki!

Zacznijmy od tego, że podteksty seksualne w bajkach pojawiały się zawsze, po prostu jako dzieci ich nie zauważaliśmy. Podobnie odbieraliśmy wszelkie wulgarne dowcipy jak teorię fizyki kwantowej. Jako brzdące raczej zwracaliśmy uwagę na to jak postać mówi/chodzi/wygląda, w zależności od tego mogła być dobra/zła/piękna/słodka/śmieszna. Wiek wiele zmienia w odbiorze dzieła kultury, nawet takiego jak bajka, która ze swej natury powinna być przeznaczona dla dzieci. Patrząc na Adventure Time trzeba jednak poważnie zastanowić się nad tradycyjną definicją opowieści dla dzieci.

Mamy tutaj zwykłego chłopaka Finna i jego gadającego psa Jake'a, który potrafi się rozciągać we wszystkie strony. Mamy cały oddział księżniczek, pingwinów i postaci o złych zamiarach. Na tym jednak kończy się to co w bajkach najczęściej spotykamy. Adventure Time można porównać do snu, ale bynajmniej nie takiego spokojnego. To senne mary rodem z Alicji w Krainie Czarów, ale znacznie mocniej absurdalne i szalone. Szalony Kapelusznik może się schować przy postaciach jakie przewijają się przez kolejne odcinki. Fabularne rozwiązania budzą konsternację, a wypowiadane przez postacie słowa nie mają kompletnego sensu.

To jak jakby ktoś zaprosił nas do umysłu szalonego dziecka (a może i dorosłego).

Naprawdę szalonego.

Poważnie zastanawiam się nad tym dla kogo to bajka...

Nie dziwiłoby mnie to tak bardzo, gdyby nie fakt, że bajka puszczana jest na kanale przeznaczonym głównie dla dzieci - ale może jest tak jak już napisałam na początku: my dziecinniejemy, a dzieci dorośleją...

Pomijając już rozważania na temat grupy wiekowej, do jakiej przeznaczona jest ta kreskówka, mogę Was zapewnić o jednym - pokochacie ją. Od kreski, przez dialogi i fabułę rodem z sennych marzeń i koszmarów. Znajdziecie tutaj absurd, dziecięcą logikę, horror, egzystencjalne problemy, tyłki, dużo pingwinów i jedzenia!

Na koniec najlepsza księżniczka występująca w tym show - Grudkowa Królewna!

czwartek, 11 czerwca 2015

Pamięć absolutna



             

                  Pamięć ludzka to zdolność do rejestrowania i ponownego przywoływania wrażeń zmysłowych, skojarzeń, informacji. Jest zjawiskiem, które zmienia się w ciągu życia i wraz z wiekiem ulega osłabieniu. Jednak niezależnie od wieku, płci, pochodzenia człowieka etc. można wyróżnić trzy etapy działania pamięci: rejestracja informacji/wrażeń, przechowywanie informacji, odtwarzanie ich.
                Zjawisko pamięci absolutnej jest rzadko spotykane i zazwyczaj dotyczy osób posiadających pamięć fotograficzną, dzięki której mogą zapamiętywać wszystko to, co widzą: plan miasta, stronę z książki itd. W innych przypadkach dotyczy to zapamiętywania dźwięków. Najbardziej znanym posiadaczem takiej pamięci jest Mozart, który zapamiętał słynne „Miserere” Gregorio Allegri po jednym wysłuchaniu podczas mszy w kaplicy sykstyńskiej. Popularne stwierdzenie głosi, że człowiek wykorzystuje jedynie 10% możliwości mózgu (obalone zresztą przez naukowców). Dlaczego wiec nie jesteśmy w stanie wykorzystać pozostałej części i jak w ogóle się tego nauczyć? Takie przemyślenia nasunęły mi się podczas oglądania filmu science fiction, „Lucy” – reżyserii Luc’a Besson’a. 
                Film opowiada o kobiecie która jako pierwsza osiągnęła 100% stanu umysłu po wchłonięciu przez jej organizm dużej ilości pewnych narkotyków. Tytułowa Lucy przypadkowo zyskuje nadprzyrodzone zdolności, „odblokowuje” niewykorzystywane możliwości ludzkiego mózgu. Zjawiskiem, które najbardziej mnie zaszokowało to, że bohaterka pamiętała wydarzenia, nawet smaki, zapachy z czasów bycia niemowlęciem – na przykład smak mleka matki. Lucy posiadała zdolność lewitacji, ogromnej siły mięśni, przenoszenia się w czasie. Natomiast w finałowej części osiąga stan niematerialny, po prostu jest obecna wszędzie – w liniach telefonicznych, powietrzu, przestrzeni etc.      
               Wszystko to oczywiście fikcja jednak zmusza do zastanowienia dlaczego nie możemy wykorzystać wszystkich zdolności naszego umysłu, jak wiele lat potrzeba i czy w ogóle możliwe jest takie osiągnięcie? Film jest ciekawą koncepcją jednak zbyt fantastyczną i przerysowaną jak dla mnie. Ale być może właśnie o to chodzi, że nie jesteśmy nawet w stanie wyobrazić sobie 100% stanu możliwości swojego mózgu. No bo jak? Mózg musiałby rozmyślać nad samym sobą. Takie masło maślane, temat bez końca, zapętlony problem. Zastanówcie się nad tym podczas oglądania filmu ;) Polecam!

Tym razem postarajmy się nie głodować

Dużo jest gier typu rouge-like, w których po śmierci tracimy wszystko i musimy zaczynać od zera, co stanowi całe wyzwanie. Jeszcze więcej tych , w których celem naszej gry jest przetrwanie- pisałem już kiedyś chociażby o Stranded Deep, gdzie wcielamy się w postać rozbitka na bezludnej wyspie.
Jednak póki co znalazłem tylko jedną grę, gdzie musimy przeżyć w niegościnnym świecie, a po śmierci tracimy wszystko, która byłaby tak oryginalna jak Don't Starve.

Zgodnie z tytułem w grze chodzi o to, żeby nie umrzeć-głównie z głodu. Początkowo jako naukowiec Willson, zostajemy zrzuceni przez tajemniczą postać do dziwacznego świata. I to wszystko co na początku wiemy. Instynktownie zaczynamy zbierać jakieś jagódki i gałązki, rozpalamy i uczymy się gotować. Po jakimś czasie tworzymy coraz to doskonalsze narzędzia, by w końcu, nie martwiąc się o głód i zmęczenie, zacząć zwiedzać miejsce, w które zostaliśmy zrzuceni. W końcu musimy odnaleźć z niego drogę powrotną do domu.

Mama bardzo nie lubi, gdy niepokoi się jej młode

Jednak nie będzie to proste, a nasze plany często pokrzyżuje nam śmierć, czy to w miarę naturalna jak ta z głodu i zimna ,czy też bardziej ekstrawagancka, gdy zagryzą nas pszczoły podczas próby kradzieży miodu, zadziobie powyższy jednooki ptak, chroniący swoich młodych, zagryzą nas wilki, drzewo które ścinamy okaże się drzewcem i nie będzie zachwycone naszym działaniem i wiele wiele innych rzeczy, które permanentnie odeślą nas w zaświaty. Jednak nawet jeżeli nie rozwiążemy zagadki wysp, zostajemy nagrodzeni- im dłużej pozostaniemy przy życiu, tym więcej dostaniemy punktów, które wypełniają pasek postępu- wraz z kolejnym jego napełnianiem się, odblokujemy inne grywalne postacie- Willson co prawda z czasem zapuszcza majestatyczną brodę, która w zimie chroni go przed, cóż, zimnem- jednak inne postacie też mają swoje atrybuty. Robocik może jeść wszystko, również zepsute jedzenie, które szkodzi biologicznym postaciom, a Wolfgang jest o wiele silnejszy i ma więcej zdrowia od reszty postaci, jednak boi się ciemności.
 Zwykle więcej niż jeden przeciwnik, to pewne wciry

Gra jest też przeurocza ze względu na swoją oprawę audiowizualną.Udźwiękowienie jest bardzo oryginalne i oddaje dziwaczny klimat, który towarzyszy nam grając w tę produkcję-postacie na przykład, mogą wypowiadać różne komentarze dotyczące świata i przedmiotów, jednak nie mają one głosu jako takiego, symuluje go gra na instrumentach- filigranowa dziewczynka odzywa się piszczeniem fletu, a siłacz wolfgang przemawia puzonem.
Poza dźwiękem, absolutnym majstersztykiem dla którego warto poznać tą grę, jest jej grafika- ,,kartonowy" świat, stylizowany trochę na przedstawienie papierowych kukiełek, a trochę na obrazki z książki z bajkami, ma swój dziwaczny, nieco Burtonowski charakter, a całość wygląda wyjątkowo i bardzo przyjemnie.
 Czasem można nasłać na siebie nawzajem różne monstra,a samemu zająć się czymś ciekawszym

 Jest to gra którą albo się polubi, albo zagra raz i nigdy więcej- wymaga ona spędzenia z nią czasu, nauczenia się mechanizmów rządzących światem, by za każdym razem radzić sobie lepiej- na przykład, gdy znalazłem osadkę świnioludzi z monobrwiami,  odkryłem, że w zamian za smakołyki będą one przez jakiś czas łazić za mną i pomagać mi ścinać drzewa czy tłuc potwory. Jednak w pewną pełnię przekonałem się, że budowanie obozu przy osadce tych stworzeń było jednak chybionym pomysłem, gdyż świnioludzie zamieniają się podczas pełni w świniołaki, które bardzo chcą nas ubić. Słowem, trzeba sobie dać czas, żeby nauczyć się reguł panujących w tym pokracznym świecie, a każdy dzień który uda się przeżyć, może być tym ostatnim, bo napotkamy olbrzyma, wilki, kwiat-pułapkę, ryboludzi z bagien, wielkie komary, iiiiii tak dalej. 
Gdybyście mieli czas i lubili gry takie jak Terraria, to polecam gorąco, chociażby dla stylu, w jakim gra została wykonana.

środa, 10 czerwca 2015

Matko moja!

Nie za bardzo lubię komedie romantyczne, cała ich otoczka mnie denerwuje. Ta nierealność.
Za to lubię musicale, Moim ulubiony jest film "Hair" Milosa Formana, ale nie o tym arcydziele kina chciałbym dzisiaj napisać. Chcę za to opowiedzieć Wam o filmie "Mamma mia!".
 Jest to połączenie czegoś, co za bardzo do mnie nie trafia (komedii romantycznej) i musicalu, czyli czegoś, co uważam za świetną formę rozrywki.



Jak to wszystko wyszło? Uprzedzając trochę fakty, powiem, że moim zdaniem znakomicie!
W filmie jest naprawdę sporo zabawnych gagów, gagów, przy których chce się szczerze śmiać, nie tak jak w przypadku większości komedii romantycznych.
Wielką zaletą tego filmu są też widoki, plan osadzony na greckiej wyspie zagwarantował twórcą niesamowite krajobrazy. Ten film jest po prostu ładny. Przyjemnie się na to patrzy. Zdecydowanie cieszy oko!
Świetna jest też obsada. W roli głównej występuje niezniszczalna Meryl Streep, a partnerują jej, jak zwykle nieco flegmatyczny Colin Firth, a także typ maczo Pierce Brosnan.
No i te piosenki Abby, które wszyscy kojarzą! Po prostu trzeba tupnąć nóżką :)
Jedyne dwie rzeczy, do których mógłbym się przyczepić, to nieco "drewniana", oklepana fabuła, no i Pierce Brosnan, który może i jak na swój wiek wygląda świetnie, ale wokalistą jest mocno średnim.
Jednak w obliczu pozytywnego wrażenia jakie sprawia film, jako całość, te dwa niedociągnięcia, zdają się nie mieć aż tak dużego znaczenia.


A Wy, jak oceniacie umiejętności wokalne Pierce'a Brosnana? ;)

W otchłani - LIMBO

Gra w szachy to 32 figury i 64-polowa szachownica. Czerń, biel, logiczna prostota - to elementy, które można również odnaleźć w LIMBO. Ta logiczna gra jest pełna wizualnej prostoty i trudnych zagadek. Tajemnicza, zajmująca i niepokojąca, to tylko niektóre przymiotniki jakimi można ją określić.


Z grą po raz pierwszy miałam styczność podczas całonocnego maratonu grania z przyjaciółkami. Poświęciłyśmy jej zdecydowanie więcej czasu niż zakładałyśmy. Na pierwszy rzut oka to prosta, nieskomplikowana platformówka o dość specyficznym, mrocznym klimacie. Żadna z postaci tutaj nie mówi, na ekranie przez całą grę nie pojawia się ani jedno słowo. Sami musimy się domyślić co właśnie musimy zrobić, żeby przejść dalej.


W grze poruszamy się małym chłopcem, który na swojej drodze napotyka różne pułapki i zagadki - nie są to jednak zagadki, którym poświęcimy zaledwie parę sekund i szybko o nich zapomnimy. Przy niektórych trzeba poważnie pogłówkować. Ale nie martwcie się - w tej grze nie da się umrzeć, od początku jesteśmy właściwie martwi.

Na mojej prywatnej liście platformówek ta zajmuje drugie miejsce. Jest miła dla oka, nie nudzi się zbyt szybko i wymaga logicznego myślenia. Niestety zagranie w nią po raz drugi nie przynosi takiej samej frajdy (choć pająki wciąż wydają się obrzydliwe ;-;).

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Cities: Skylines [PC]

Ostatnio gatunek urbanistycznych symulatorów przeżywa zauważalny upadek. Majestatyczna kiedyś SimCity już dawno utraciła swój status, a niedawna Cities XXL była, niby, i niezła, lecz absolutnie wtórna na tle swojej poprzedniczki - Cities XL. Jednak fanatycy gatunku mieli jedną nadzieję: projektanci Colossal Order, znane publiczności swoim symulatorem komunikacji publicznej Cities in Motion, dawno obiecywali wypuścić swojego "mordercę" SimCity. I wypuściły. Gra rzeczywiście przewyższa byłą ikonę gatunku prawie za wszystkimi parametrami, a nieobecność systemu klęsek żywiołowych przetwarza Cities: Skylines do budownictwa dla budownictwa - tali urbanistyczny symulatór w próżni.


Jak i zazwyczaj, gracz znów wolny zająć miejsce mera i boga-opiekuna miasta w jednej jaźni, otrzymując dosłownie nadprzyrodzone zdolności: nagle i nie naradzając się z mieszkańcami wyburzać domy, parą ruchów myszy rozgraniczać miasto na mieszkalne czy industrialne obwody i przeprowadzać do nich transportowe komunikacje miejskie, torować drogi i sprowadzać groble. Czynić całe to przypadnie na dosyć malutką działkę karty ogółem do czterech kwadratowych kilometrów, lecz w miarę opanowania gry można będzie wykupić sąsiednią działkę takiego samego rozmiaru. A potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Razem w rozporządzeniu gracza okaże się kwadrat sześć na sześć kilometrów - razem 36 km placu, i to rzeczywiście jest bardzo dużo miejsca.



Ważny plus - możliwość samemu wymodelować kartę w redaktorze przed początkiem gry (czy skorystać się pracami innych entuzjastów). Właśnie na późnych etapach gry, kiedy u użytkownika w rozporządzeniu będzie fura placu, rozewrze swój potencjał fiszka z rozgraniczeniem miasta na konkretne obwody: zabronimy w jednej lokacji budować budowli powyżej pewnej wysokości - poznaczymy przedmieście, rzeczową część miasta odprowadzimy pod biznes, industrialną zrobimy bliżej do przyrody, żeby kołysać naftę czy otrzymać energia z elektrowni wodnej. Patrzysz, już i wybudował się megapolis marzenia. A jak u gracza „dojdą ręce” do mnóstwa innych drobnych możliwości wzorem legalizacji lekkich narkotyków czy przeprowadzenia oddzielnej podatkowej polityki dla każdego rejonu, Cities: Skylines zostawi konkurentów jeszcze na parę punktów w przeszłości.
Inne delikatności gry osiągnęły się czasami bardzo gorzkim doświadczeniem i daleko nie od razu wpadły w oczy. W mieście wszystko jest wzajemnie powiązane, lecz ten sam związek należy obliczać metodą prób i błędów. Nabudowały uniwersytetów - mieszkańcy miasta zostaną zbyt "mądrymi" i z czasem sąsiednie zakłady zaczną odczuwać ostry deficyt kadrów, zatrzyma się przemysł. Powiązały przemysłową i mieszkalną strefę jednej "dwupasemki"? Miejscowi robociarze ocenią wysiłki gracza, zakorkowawszy całą drogę kolumnami ładownych fur. I takie przykłady spływają dziesiątkami na każdą godzinę gry.
Jak już można było zrozumieć, gwarancja sukcesu w Cities: Skylines - udane naprawienie transportowych komunikacji. Narzędzi dla tego gra wydaje z nawalaniem, a skomplikowane rozwiązania i rozwidlenia czynić gdzie prościej, aniżeli zdaje się na pierwszy rzut oka. Lecz drugie zadanie - zrobić ich poprawnie. Pierwszoplanowy problem gry - korki nieprawidłowo zbudowanych dróg, zwłaszcza, kiedy sprawa dotyczy skrzyżowań. Budować ich na szosie - idea, zawczasu skazana na niepowodzenie.

niedziela, 7 czerwca 2015

Ciężki deszcz

 Wielu z moich znajomych to konserwatywni miłośnicy komputerów, którzy za nic nie chcą przyjąć konsol. Cóż, w dzieciństwie byłem zapalonym "konsolowcem". Dopiero przed studiami nabyłem PS3, grając do tego czasu na komputerze. Odkryłem dzięki temu argument by zachęcić znajomych do posiadania konsoli, zwłaszcza PS3. Argument ten zwie się Heavy Rain.


Ethan Mars już raz przeżył tragedię. Nie dopuści do straty kolejnego syna.

Kocham gry z możliwością wyboru i kocham kryminały- nic więc dziwnego, że napaliłem się na ten tytuł. Wspominałem już o Heavy Rain w felietonie otwierającym ten blog, zwracając uwagę na możliwości podejmowania decyzji- to nie jest jej największa zaleta.



Detektyw Shelby to postać rodem z powieści noir. Dla dotarcia do końca sprawy jest w stanie zrobić wiele.

Seryjny morderca mordujący dzieci upatruje sobie kolejną ofiarę. Jest nią Ethan- ojciec porwanego chłopca- Shauna Marsa. Zabójca proponuje mu swoją grę- jeżeli uda mu się wykonać jego wyzwania- dziecko przeżyje. Nie wie jednak, że oprócz zdesperowanego ojca, poszukiwać go będzie: doświadczony detektyw, świetnie wyszkolony i wyposażony agent FBI oraz zdeterminowana dziennikarka. Oto poznajemy naszych czterech bohaterów.


Madison Paige- niepokorna dziennikarka walcząca z koszmarami, trafiła właśnie na artykuł życia...

Urokiem gry jest to, że fabuła żyje swoim życiem. Śmierć jakiegokolwiek z bohaterów nie oznacza końca gry- wręcz przeciwnie, akcja toczy się dalej zmieniając bieg historii oraz jej zakończenie. W czasie naszych poszukiwań, często mamy kilka możliwości rozwiązania sprawy- w odważny bądź tchórzliwy sposób, grzecznie bądź brutalnie. Możemy popełnić błędy, lub dopuścić do tego by zabójca miał przewagę. Wszystkie decyzje składają się w wciągająca powieść kryminalną traktująca o poświęceniu się dla najbliższych oraz dla oddania sprawie jaką jest powstrzymanie mordercy. Bohaterowie są wyraziście wykreowani- każdy ma swoje problemy, spojrzenie na świat i metody działania.


Agent Norman Jayden, dzięki ARI- supernowoczesnemu sprzętu do wykrywania, jest w stanie odkryć ślady pozostawione przez zabójcę.

Sterowanie naprawdę oddaje realia "rzeczywistości". Możemy poznawać mieszkania naszych bohaterów otwierając szafki za pomocą odpowiednich przycisków lub ruchów padem. Możliwości jest naprawdę wiele. Niestety nie wiem, czy mogę ją polecić ludziom zaczynającym przygodę z PS3- dla niektórych może być lekcją poznawania joypadu, dla niektórych ciężkim początkiem.

Polecam grę każdemu kochającymi zagadki i szukającemu wyjątkowych gier. Ale pamiętajcie- nie pozwól by KTOKOLWIEK zaspoilerował zakończenie gry. Nie pożałujesz.

sobota, 6 czerwca 2015

Powrót do czasów...


źródło: www.miastogier.pl

Każdy z nas zastanawia się czasem jak by to było gdyby żył w tych czy tamtych wiekach. niektórzy chcą się przenieść do starożytności inni jedyne 100 lat wstecz.  Powstało wiele gier opartych na tym pragnieniu. Jedną z nich jest The Guild 2 Wenecja.

źródło: www.ign.com

Gra reklamowana jest jaki mix crpg i gry ekonomicznej. Jak dla mnie bardziej przypomina to drugie, ponieważ naszym głównym zadaniem jest jak największe bogacenie swojego rodu i wygryzienie pozostałych dynastii. Mamy kilka profesji: uczony, rzemieślnik, gospodarz, łotrzyk a każda z nich ma swoje zawody. Ciekawe jest to, że musimy sami dbać o przetrwanie naszej dynastii...trochę jak w Simsach, romansujemy, płodzimy potomstwo etc. Co ciekawe, jeśli zajmiemy się polityką, możemy nawet zostać królem Włoch.

źródło:taigame.org

Gra jak na 2006 roku zachwyca grafiką. Jest prosta, ale ładna. Zdarzają się bugi, ale bardziej bawią niż denerwują. Jeśli chodzi o interfejs to też jest bardzo dobry. Jedyne, ale mam do okna "grywalnych" postaci bo możemy decydować o losie 3 naraz (co jest mega wkurzające gdy twoja dynastia się rozrasta i masz ok 7 osób w rodzinie).

źródło: www.giantbomb.com

Grę polecam z całego serca. Przede wszystkim fanom gier ekonomicznych, strategicznych bo ta gra nie tylko uzależnia, ale i wciąga. Trzeba czasem nieźle pokombinować, by dynastia stała się bogatą i szanującą się rodziną szlachecką.