Ponoć do świata Andersona
niejeden chętnie by się przeniósł… Do Andersena to rozumiem ale Andersona?
Przyznaję, że wcześniej nie znałam tego reżysera choć teraz pewnie sama chętnie
zamieniłabym świat Andersena w Andersona. Nie ulega wątpliwości, że jest coś
ujmującego w stylistyce, którą proponuje, bo "Grand Budapest Hotel"
działa nie tylko na zmysły, ale i na wyobraźnię.
Historia
tytułowej placówki i jej pracowników, gdzie głównym konfliktem jest prawo do
dziedzictwa obrazu starszej bogatej kobiety. Konkurentów jest dwóch: Gustaw H. –
hotelowy dozorca oraz Dmitri - syn i główny spadkobierca kobiety. Wszystko
okraszone zabawnymi dialogami, losami bohaterów, inteligentnym przebiegiem
zdarzeń, a nawet scenami wprost z filmu akcji. Zabawnie jest nawet wtedy, kiedy
powinno być nam szczerze przykro – niebywałe. Nie brakuje tu też romansu oraz horroru. Istny
majstersztyk w dodatku z genialnymi zdjęciami. Nasycone czerwieniom obrazy, nietypowe
ujęcia. Niebyła bym sobą gdybym nie wspomniała o muzyce. A tym bardziej o muzyce
Alekandre’a Desplat. Miał jedną genialną kompozycję w „Zmierzchu” ale to „Dziewczyna
z perłą” przyniosła mu sukces.Współpraca z Wesem Andersonem przypieczętował Oskarem. Nic dziwnego.
Muzyka doskonale współgra z filmem, a nawet go uzupełnia.
„Grand Budapest Hotel” to film dający mnóstwo rozrywki.
Tutaj absurd goni za absurdem, niesamowicie zabawny i nietypowy. Nie zaprzeczę żadnej uzyskanej przez niego nagrodzie.
Docenić należy zdjęcia i grę aktorską, inteligentny humor i tło muzyczne .
Gorąco polecam, jeśli ktoś lubi surrealistyczną zabawę, zapraszam do małego
państewka o wdzięcznej nazwie Żubrówka.
Jak już być może zauważyliście w poprzednich artykułach, nie jestem osobą którą brutalność w grach, czy filmach uraża w jakimkolwiek stopniu. Czasem, jak w przypadku Hotline:Miami, wręcz za nią przepadam. Więc zapewne nikogo nie zdziwi to o czym teraz napiszę.
16 października zeszłego roku, małe Gliwickie studio Destructive Creations zapowiedziało pracę nad swoją grą, Hatred. Jakiś czas później opublikowany został pierwszy zwiastun gry: https://www.youtube.com/watch?v=qV3PhvCf_Jg
I rozpoczęła się krucjata i przeogromny ból dupy wszystkich dookoła.Unreal, czyli twórcy silnika graficznego na którym opiera się gra,zażądali usunięcia swojego logo ze zwiastunów gry, platforma steam usunęła produkcję ze znajdującego się tam działu steam greenlight, w którym gracze mogą oceniać, które produkcje według nich są warte wydania, a które nie, a wielu dziennikarzy zachodnich serwisów stwierdziło, że gra jest szokująca, odrażająca i makabryczna, a jej jedynym celem jest szokowanie odbiorcy. Pracownicy studia zostali też oskarżeni o bycie nazistami i członkami przeróżnych faszystowskich lub rasistowskich ugrupowań, z Polską Ligą Obrony i NOP na czele.
Chłopcy z Gliwic stwierdzili,że ich Hatred to odpowiedź na aktualne trendy w grach komputerowych.Nie ma więc soczystych kolorków, grzeczności, czy poprawności politycznej.
Sama rozgrywka to odbywająca się w rzucie izometrycznym strzelanina,w której mamy parędziesiąt plansz, poczynając od jakichś przedmieść, po środek miasta, w których nasz niecierpiący ludzkości antybohater ma po prostu powystrzelać wszystkich dookoła siebie. Im dalej tym oczywiście większy opór, aż do momentu, w którym zatrzymać próbuje nas wojsko.
Graficznie prezentuje się nawet nieźle, chociaż czapeczek z głowy nie zmiata. Ciekawe jest natomiast, że wykorzystuje wszystkie dobrodziejstwa współczesnych silników fizycznych, przez co możemy zawalić część piętra w domu, wysadzić ścianę, lub dziurawić ludzi przez przeszkody, takie jak właśnie wspaniałe amerykańskie ściany z dykty.
Pomimo powszechnego oburzenia, nie jest to pierwsza gra w takiej tematyce. Już i wieele wcześniej,bo w 1997 roku, wydana została gra Postal, której założenia były z grubsza te same. Później w 2003 roku miała miejsce premiera Postala 2, który był arcydziełem idiotyzmu i całkowitej antypoprawności polityczniej, kulturowej i w sumie jakiejkolwiek. Jednak od wydania tamtych produkcji minęło wiele lat, świat poszedł do przodu i wytworzył takie wspaniałe twory jak polityczną poprawność, feministyczną wojnę z Patriarchatem, hipsterów i ogólną płaczliwość zachodniego świata. Być może przez to gra tak bardzo uderzyła, tworząc ogromne kręgi odzewu i sprzeciwu już rok temu przy pierwszym zwiatunie, kiedy gra nawet jeszcze fizycznie nie istniała.
No ale teraz definitywnie istnieje i ma mieć swoją premierę 1 czerwca, bo jak mówią wprost autorzy, wcześniej będą grali w Wiedźmina 3.
Tylko Brytyjczyk mógł zrobić taki film. Film o sprawie poważnej, ale dotykający problemu w taki sposób, że aż przyjemnie jest oglądać. Mowa o filmie Matthew Warchusa "Dumni i wściekli".
Realia w tym obrazie są takie: strajk górników, bieda i nienawiść do Margaret Thatcher. Górnicy czują się opuszczeni, nikt nie chce im pomóc. Wtedy pojawiają się geje i lesbijki z Londynu, zaczynają działalność stowarzyszenia pod nazwą "Geje i Lesbijki Wspierają Górników" i zbierają dla nich pieniądze. Przyznacie, że to dość abstrakcyjna wizja, takie coś po prostu musiał nakręcić Brytyjczyk. Film idealnie wpisuje się w całą gamę takich dzieł brytyjskich z filmem "Billy Elliot" na czele.
filmweb.pl
Z pełną stanowczością mogę ten film polecić, choć przyznam się bez bicia, że wybierając się do kina trochę się obawiałem, nie wiedziałem czego mogę się spodziewać po filmie, w którym główny wątek oparty jest na środowisku gejowskim. Po raz kolejny nie zawiodłem się jednak na brytyjskiej kinematografii, zawsze byłem fanem brytyjskiego humoru. Gwarantem tegoż humoru są między innymi rewelacyjni Bill Nighy ("To właśnie miłość") i Dominic West. Śmiech gwarantowany.
Zapraszam do kin!
Każdy z nas przeżył taki dzień, który chciałby wymazać z pamięci. Seria niefortunnych zdarzeń czy złośliwość losu, potrafią doprowadzić człowieka do stanu skrajnej wściekłości. Nauczeni doświadczeniem, zazwyczaj
trzymamy nerwy na wodzy, wznosimy się na wyżyny wyrozumiałości i
odpuszczamy. Wychowani w przekonaniu, że złość to brzydka emocja,
bierzemy uczucia na krótką smycz. Granica tolerancji u każdego
przebiega inaczej, a jej naruszenie uaktywnia pokłady agresji, z
których często nie zdajemy sobie sprawy.
"Dzikie historie", to film o ludziach,
którym ktoś „nadepnął na odcisk”. Uwolnił zawleczkę.
Doprowadzeni do ostateczności, dają się ponieść zwierzęcej
furii, której zwieńczeniem jest moment chwały – zemsta. Damián Szifrón
przedstawia nam 6 apokaliptycznych nowel, tworzących wybuchową i
niebanalną całość. Każdy epizod, choć dzieją się w różnych
światach, łączy tkanka wspólna – rewanż, jako uzdrawiające doświadczenie. To mistrzowska czarna komedia przesycona
absurdem i groteską, które wyzierają z każdego kadru filmu.
Świat oczami reżysera, to emocjonalny
rollercoaster. Historie śmieszą i niepokoją, bo choć delikatnie
przerysowane, osadzone są w rzeczywistości, która w gruncie rzeczy
jest nam bliska. Reżyser świadomie żongluje emocjami, przedstawiając codzienność w krzywym zwierciadle. Szifrón prowadzi nas spójnie przez
skrajnie różne historie. Barmanka walcząca z demonami przeszłości,
ekspert od wybuchów przeciwko systemowi, panna młoda, która sieje
spustoszenie na własnym ślubie. Każda z tych opowieści stanowi
całość, jest skończona i naładowana sporą dawką emocji.
Zabawa konwencją, dynamiczność scen, sprawiają, że film ma
potencjał rozrywkowy, ale dramatyzm poszczególnych wątków skłania
do refleksji.
"Dzikie historie" otwierają się i
zamykają z hukiem. Frustracje i słabości argentyńskiego
społeczeństwa wybuchają jak pokaz fajerwerków w brytyjski Fawkes
Day. Podejście reżysera do złości i
zemsty jest mocno nowatorskie. Zwyczajowo tego typu namiętności
traktuje się jako temat niewygodny, nie tyle pomijany, co
przedstawiany powierzchownie, ponieważ budują negatywny obraz
postaci. Szifrón bardzo dokładnie opisał cały mechanizm pierwotnego
gniewu, który jest tak samo prawdziwy i ludzki jak miłość,
szczęście, zadowolenie. Każdy z bohaterów przechodzi swoisty
egzorcyzm, którego efektem jest wyzwolenie, doświadczenie
katharsis. Wybuch złości wydaje się być
receptą na bolączki codzienności i rzeczywistość, która nie
zawsze potrafi sprostać naszym oczekiwaniom.
Pod względem aktorskim film
prezentuje się świetnie. Bohaterowie każdego z epizodów dają z
siebie maksimum. Inspiracje filmami Almodovara, który
zajął się produkcją filmu, są mocno odczuwalne, jednak to Szifrón jest jedynym autorem koszmarnych niepowodzeń swoich
bohaterów.
"Dzikie historie" to film na pewno mocno
angażujący. Wyśmiewa konwenanse i absurdy codzienności, z którymi
każdy z nas ma do czynienia. Przesycony absurdalnym humorem i
zaskakującymi zwrotami akcji stanowi świetną rozrywkę. Z drugiej
strony mroczne instynkty bohaterów, okraszone sporą dawką przemocy
tworzą tło dla dramatu, który wart jest subtelniejszej reakcji niż
wybuch gromkim śmiechem.
Pewnie wśród czytelników
znajdzie się chociaż jeden fan uniwersum Roberta Kirkmana. "The
Walking Dead"- zombikaliptyczny świat zyskał u nas popularność
przede wszystkim, przez serial produkcji AMC emitowany na HBO. A co z
grami? Jak dotąd znane są mi dwie i oczywiście, zważywszy na
naturę tekstu, jedną mam zamiar przedstawić.
"The Walking Dead The
Game" to seria gatunku Point'and'Click stworzona przez Telltale
Games (która, obecnie, dodam, stworzyła kilka innych adaptowanych
produkcji tego typu) osadzona w świecie kirkmanowskiego komiksu.
Bohaterami są postacie nie występujące w komiksie (poza dwoma
akcentami), co sprawia, że wchodzimy w nową, nieznaną nam
historię, jednocześnie nie przeszkadzając graczom w nieznającym dzieła.
Ja, na przykład poznałem piękno The Walking Dead dzięki tej oto
grze.
Historia opowiada o Lee
Everett'cie, skazańcu, którego od wyroku ratuje niespodziewana apokalipsa. Nie ma jednak zbyt wiele czasu nacieszyć się wolnością-
musi przetrwać w tym okrutnym świecie. Odnajdując małą
Clementine, osamotnioną dziewczynkę, postanawia się nią
zaopiekować... tak oto rozpoczyna się nasz serial...
Oto cecha która niezwykle
mi się podoba w tej grze. Dzieło Telltale istnieje w formie sezonów
(jak na razie dwóch), które dzielą się na odcinki, wydawane po
kolei (i tak samo przez nas kupowane). Z każdym nowym odcinkiem,
niczym w prawdziwych serialach, widzimy słynne "w poprzednim
epizodzie" oraz zwiastun przyszłej rozgrywki. To daje "The
Walking Dead"filmowego klimatu, tym bardziej, że na kolejne
odcinki rzeczywiście musimy czekać. A właściwie musieli czekać
pierwsi gracze.
Mechanika jest naprawdę
prostą- polega na klasycznych kliknięciach myszą na obiektach i
osobach, oraz sekwencjach QTE. Najważniejszy jednak jest system
wyborów- nasze decyzje mają wpływ na przyszły przebieg grya relacje z postaciami na niektóre wątki. Pierwszy sezon ma wpływ na
drugi (niestety, ze względu by uniknąć spoilerowania, nie powiem jaki to
wpływ), dzięki czemu grę chce się przejść kilka razy. Zwłaszcza,
że fabuła jest wciągająca i momentami wzruszająca. Postacie są
różnorodne, niekoniecznie się ze sobą zgadzają, co sprawia, że
nie raz musimy stanąć przed trudną decyzją. Niestety kryje się
przed tym pewna wada... nasze wybory mają pewien schemat, co trochę
rozczarowuje brakiem tak dużej różnorodności, na jaką się
oczekiwało (przynajmniej przeze mnie).
Oprawa graficzna, wzorowana
na komiksowym stylu dodaje uroku, zwłaszcza przy wykonaniu
szwendaczy. Dodajmy do tego soundtrack, który idealnie
wpasowuje się w sceny. Gra ma niepowtarzalny urok, jej zakończenie
wprawia nas w zamyślenie, nie tylko nad naszymi wyborami, ale także
nad decyzjami ludzi.
Zachęcam osoby nieznające
produkcji do przetestowania. Nie przejmujcie się tym, że nie
czytaliście komiksów czy nie oglądaliście serialu. Brak
doświadczenia w tego typu grach też nie jest przeszkodą. Po prostu
spróbujcie i cieszcie się wyborami... albo ich żałujcie :)
P.S Pragnę dodać że recenzja tyczy się głównie pierwszej gry, jednak wymienione jej czynniki równie dobrze można przypasować do sezonu drugiego.
Kolejna część niesamowitej gry Simcity przez
firmę Maxis. Pierwszą zmianą w czwartej
części jest to, że gracz nie buduje tylko JEDNEGO odizolowanego od świata
miasta , ale można powiązać swoje miasto z innymi miastami. Dzięki temu można
stworzyć większa aglomeracje połączoną ekonomicznie i przemysłowo. To stwarza większe
możliwości dla mieszkańców, np., mieszkańcy mogą pracować w jednym mieście a
mieszkać w drugim. Gra wtedy jest
bardziej ciekawsza , akcja toczy się na niewiarygodnie dużych przestrzeniach. Gra
jest świetna lekcją gospodarowania pieniędzmi i ekonomiki. Problemy jakie
zdarzają się w grze są odrealnione z prawdziwym życiem. W grze najważniejszym
surowcem są pieniądze , bez nich nie ma możliwości wybudowania budynku ,
instytucji publicznej.
Źródło :http://eaassets-a.akamaihd.net/prod.simcity.com/sites/default/files/SimCity%204%20Box.png
Ciekawym pomysłem jest personalizacja życia
pojedynczych obywateli zamieszkujących dane miasto. W każdym momencie można podglądać mieszkańców
konkretnej dzielnicy , nawet ulicy !! Po prostu wszędzie. Można się o nich
dowiedzieć wszystko, gdzie mieszkają , pracują, ile zarabiają, dowiedzieć się o
problemach miasta itp. Nowym pomysłem jest przeniesienie swojej
postaci z gry The Sims i dowiedzieć się
jak będzie sobie radzić w nowym mieście.
Źródło : http://web-vassets.ea.com/Assets/Richmedia/Image/Screenshots/SimCity%204%20Deluxe%20Screenshot%202.jpg?cb=1412974766
Grafika w grze Simsy jest trójwymiarowa, z każdym
widokiem z rzutu ekranu. Widzimy w grze
doskonale wypracowane detale . Rozbudowane w szczegółach obiekty i efekty
animacji. Po raz pierwszy wprowadzono cykl dnia i nocy. Gra posiada w nowy intuicyjny
interfejs oraz system informowania gracza o aktualnej sytuacji w mieście.
Źródło :http://drh2.img.digitalriver.com/DRHM/Storefront/Company/ubi/images/screenshots/SC4DE_S_2.jpg
Jedynym minusem w tej grze jest ogromna pamięć jaka zajmuje . Osoby którzy
nie mają ogromnej pamięci w komputerze oraz posiadają słaba kartę graficzną .
To ta gra nie włączy się. Gra wyłącznie zależna jest od
nas. To jak gospodarujemy pieniędzmi i w na jakie wydatki chcemy rozszerzyć
Nasze miasto. Na wszystko My mamy wpływ. To jest gra w życie !!!
Amatorom i adoratorom japońskiej popkultury nie trzeba wyjaśnień – fenomenalny Shingeki no Kyojin (z angielskiego Attack on Titan) doczekał się oficjalnej adaptacji w postaci gry na konsole 3DS oraz Wii U (japońska premiera miała miejsce już 5 grudnia 2013). Producenci oficjalnie potwierdzili, że produkcja zostanie wydana także w Ameryce Północnej oraz Europie w maju tego roku. Pomimo, że informację Nintendo wypuściło w Prima Aprilis, nikt nie wątpił w jej prawdziwość.
Pierwowzorem całej Shingeki-manii jest manga - opowiadająca o walce Korpusu Zwiadowczego z atakującymi ludzkość tytułowymi Tytanami – lecz dopiero po wyemitowaniu anime seria zyskała tak ogromną popularność na całym świecie (absurdalnie ogromną popularność, jako że manga doczekała się także adaptacji w postaci... (uwaga) filmu porno (szczęśliwie, nieoficjalnego)). Pomimo że do premiery został niespełna miesiąc, a fanów poczęstowano jedynie 50-sekundowym trailerem łączącym w sobie skąpego gameplaya, grze nie trzeba nawet wróżyć sukcesu – zagorzali miłośnicy, którzy jak dotąd mieli jedynie możliwość zagrania w fanmade Attack on Titan Tribute (ewentualnie zakupić japońską wersję) z pewnością skuszą się na nową propozycję Atlusa.
Trzeźwo myślący koneserzy gier podchodzą sceptycznie (a wręcz z antypatią) do AoT: Humanity in Chains. Niektórzy z nich grali już w japońską wersję, która swoją premierę miała półtorej roku temu, a ich opinie nie należą do najpochlebniejszych. Stawiają AoT w opozycji do niemal wybitnego Shadow of the Colossus, innej japońskiej produkcji opowiadającej o podobnych zmaganiach bohaterów z kolosami.
Oceniając tę produkcję Atlusa z pozycji tych Trzeźwomyślących, musiałabym się z nimi zgodzić – rozgrywka wydaje się być zbyt schematyczna i automatyczna, przesadnie naszpikowana QTE itd. Jednakże AoT: Humanity in Chains posiada swoistą kartę przetargową – stoi za nim marka. To kolejna pozycja w bogatej tradycji gadżetomanii i kolekcjonerstwa, która być może nie jest wynalazkiem japońskim, ale z pewnością właśnie w Kraju Kwitnącej Wiśni urosła do tak hipertroficznych rozmiarów. To właśnie między innymi z jej powodu Humanity in Chanis nie musi być wybitne i nie potrzebuje ani aplauzu recenzentów, ani przychylności krytyków. W pewien sposób staje się tworem niezależnym, funkcjonującym we własnym mikroświecie, hermetycznej subkulturze.
Roznamiętnieni fani z chęcią doświadczą fabuły ze swojej perspektywy, mogąc dodatkowo stworzyć unikatową postać i przeżyć przygodę w uniwersum AoT niemal na własnej skórze. To, co dla nas często jest tanią „komerchą”, dla niektórych jest częścią fandomu, kolejną okazją do spełnienia się jako fan, do poszerzenia swojego fikcyjnego świata, w którym się obraca. Pomijając już zupełnie często niedocenianą i niezrozumianą w Polsce ideę kolekcjonerską – chociaż być może są między nami osoby, które byłyby skłonne zapłacić parę stówek za świeżą płytkę, na której znajdują się podobizny ulubionych postaci. W Japonii są nie tylko skłonni kupić taką płytkę, ale też (przykładowo) perfumy z zapachem dedykowanym konkretnym postaciom.
Jako fan i poniekąd (brzydko mówiąc) „konsument” japońskiej kultury, cieszę się, że coraz więcej gier z tamtejszego (jak dotąd bardzo samolubnego i szczelnego) rynku przenika do naszego. Barierą nadal jednak pozostaje platforma – konsole Wii i Nintendo wciąż uchodzą za rzadkość w zachodnim świecie.
Odpowiedź na pytanie: Czy AoT: Humanity in Chains jest grą dobrą? jak dla mnie jest kwestią drugo- a nawet trzecioplanową. Wypadałoby raczej zapytać: Czy jestem zainteresowany grą, która nie jest skierowana do mnie? Moim zdaniem, produkt został raczej stargetowany do społeczności fanowskiej, a skoro tak, to jego "dobrość" będzie wyrażała się w zupełnie innych wymiarach, niekoniecznie technicznych.
Dla kogo więc jest najnowsza produkcja Atlusa? Odpowiedź jest prosta: z pewnością dla posiadaczy 3DS i Wii U. :)
Agenci (Two Guns) to jeden z niewielu filmów akcji, jaki obejrzałem w kinie. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, bo od jakiegoś czasu bardziej mnie zawodzą niż zachwycają. Na przykład nowi Szybcy, to bardziej bajka, nawet jak na klimat i konwencję udanej serii. Agenci jednak mnie nie rozczarowali, chociaż nie ukrywajmy - ambitne kino to nie jest.
I'm watching you! :) Idąc ciemną ulicą, w ciemną, ciemną noc ma się wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Za każdym razem mamy ochotę obrócić się przez ramię by upewnić się, że nie ma tam nikogo. A co z cyberprzestrzenią? Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jesteśmy obserwowani dzień i noc, a wszystko co robimy zostawia ślad po którym można nas namierzyć. Tym właśnie będziemy zajmować się w grze " Watch dogs".
Gra zaintrygowała mnie przede wszystkim swoim tytułem, gdyż jako studentka dziennikarstwa nie raz słyszałam o pojęciu watch dog- co możemy tłumaczyć, jako funkcja mediów, jaką jest obserwowanie nadużyć władzy i ostrzegania przed tym obywateli. Już od pierwszych sekund gry stwierdzam, że jej autorzy posunęli się znacznie dalej. Nie tylko patrzymy rządowi na ręce, ale przede wszystkim prześwietlamy cywili, którzy nas otaczają. Szukamy potencjalnych przestępców i możemy starać się przeciwdziałać ich kryminalistycznym zapędom. Oczywiście mamy też wątek fabularny, który nie wiąże nas jednak na stałe. Możemy go zostawić i zająć się oczyszczaniem kont bankowych za pomocą naszego smartfona, wywoływaniem kolizji zmieniając światła na skrzyżowaniu jak również odpalać bez włączania alarmu super szybkie bryki. Najlepsze jest to, że to my decydujemy jaką postacią będziemy. Czy zostaniemy pospolitym hakerem kradnącym czyjąś własność, czy też staniemy się prawym obywatelem broniącym słabszych.
"Watch dog"zachwyca detalami graficznymi. Wszystko zostało dopracowane. Mimika postaci, ich super realistyczny wygląd to coś czemu możemy przyglądać się przez dłuższą chwilę. Oczywiście świat gry też nie odbiega od całości. A jest on ogromny- co uważam jest ogromną zaletą (jedną z wielu). Po za tym mamy też bardzo realistycznie oddaną fizykę gry. Nie tylko grafika, wolna wola i dokonywanie, czasem trudnych, wyborów spodobały mi się w tej produkcji, ale również realność tego świata. Kryjąc się przed policją naprawę trzeba myśleć, jak się wydostać z sytuacji. Rozglądać się w poszukiwaniu przydatnych rzeczy, często kombinować jak odwrócić uwagę strażnika.
Grę oceniam bardzo wysoko. Spędziłam przy niej przy pierwszym uruchomieniu kilka godzin dobrej i wciągającej rozrywki. Wprost nie mogę się doczekać kolejnej fali przygody, która mnie czeka. To co mi się jednak najbardziej podoba zostawiłam na sam koniec. Jest to możliwość pobrania specjalnej aplikacji na smartfona lub tableta, która za pomocą internetu łączy się z naszą grą. Jeśli tylko pozwalają nam na to odpowiednie środki czasowe możemy razem z Aiden'em używając własnych umiejętności hakować miasto!
Komedie romantyczne są
dzisiaj mniej komediowe i romantyczne niż te sprzed
siedemdziesięcioma laty. Filmy z lat 30. i 40. to filmy, które
posiadają swój klimat i urok. Te dzisiejsze nijak mają się do
swoich przodków i jedyne co im pozostaje, to uczyć się od
najlepszych.
Może Was zaskoczę,
ale do wyżej opisanych filmów zaliczają się polskiej produkcje.
Myślę, że nie jedno dzisiejsze dzieło filmowe może schować się
w cień, gdy na przód wysuwają się stare polskie komedie z wątkiem
miłosnym w tle.
Co prawda swoją
przygodę z tym okresem kinematografii dopiero zaczynam, ale już
napotkałam filmy, które zawładnęły moim sercem i wiem już, że
będę do nich wracać.
To, co głównie
cechuje stare produkcje to to, że są przede wszystkim komediami.
Jest to bardzo ważna zaleta, ponieważ prawdziwych komedii robi się
mało. Prawdziwych, czyli takich, które nie opierają się na
wygłupach aktorów, czy a' la śmiesznych tekstach, tylko
faktycznie takie są. Opowiadają coś więcej niż tylko zwykłą
historię – pani poznała pana i na końcu są szczęśliwi, a
komizm sytuacyjny występuje tylko od czasu do czasu, a komizm
postaci najczęściej jest skupiony w jednej postaci. W prawdziwych
komediach to trwa, trwa i wszędzie tego pełno.
Do pewnego czasu
uważałam, że filmy z tego okresu są nudne i niewarte uwagi.
Myślałam tak, ponieważ kilka widziałam i mnie nie zaciekawiły,
jednak zrozumiałam, że oglądałam nie te filmy co trzeba. Aż do
pewnej wielkanocnej niedzieli, kiedy to obejrzałam w telewizji „Pawła i Gawła”.
Miłość nie wybiera. Nigdy nie wiesz, gdzie ją spotkasz. Jedno jest pewne - w filmach na pewno.
Na pewno kojarzycie tych dwóch panów
z wiersza A. Fredry i dobrze, bo to więcej lub mniej jest film o
nich. Więcej, bo są głównymi bohaterami, do tego sąsiadami, a
mniej, ponieważ wpleciony został wątek miłosny, który opowieści
dodaje tylko magii. Dwóch, tak różnych z charakteru, panów prowadzi
swoje własne firmy w kamienicy. Zrządzeniem losu obaj wyruszają w
interesach do Warszawy, gdzie jeden z nich – mianowicie Paweł -
poznaje piękną Violette. Przypadek? Nie sądzę. Nadmienię tylko,
że obu panów grają najpopularniejsi aktorzy okresu
międzywojennego: Eugeniusz Bodo i Adolf Dymsza. Nic dodać, nic
ująć. Ten film trzeba obejrzeć, aby mówił sam za siebie.
Tak rozmarzone mogą być tylko dziewczęta słuchające o tym, że nigdy kogoś nie zapomną.
Oprócz komedii i
romansu często mamy także do czynienia z musicalem. Musical to może
trochę za mocne słowo, ponieważ zaśpiewanie dwóch piosenek (i
ciągle tych samych) musicalu z filmu nie robi. Ale nie ma to żadnego
znaczenia, kiedy mówimy o „Zapomnianej melodii”. Dla mnie
na pewno niezapomniana, ponieważ raz obejrzana ciągle jest nucona.
„Już nie zapomnisz mnie” to piosenka o miłości, w której
zaklęta jest siła, moc i czar. I w filmie również jest zaklęta
siła, moc i czar, a dodatkowo piękno, magia, a wszystkie synonimy
razem wzięte i tak nie oddadzą uroku tego filmu. Ale żeby się o
tym przekonać nie wystarczy o tym napisać lub przeczytać. Takie
filmy trzeba zacząć oglądać i odkryć w nich to piękno.
Z tymi starymi filmami
jest jak z miłością. Jeśli się zakochasz to już nie ma odwrotu.
Dla mnie już dawno nie ma ratunku. Mam nadzieję, że dla Was też
nie będzie.
źródła zdjęć: http://fototeka.fn.org.pl/, youtube.com
Przenieśmy
się czterdzieści osiem lat w przeszłość. Następnie przeskoczmy przez naszą
południowo-wschodnią granicę. Gdzie jesteśmy? Oczywiście, w Czechosłowacji.
Sztucznym tworze państwowym, nienaturalnie utrzymywanym po Wielkiej Wojnie. Co
się tam wtedy dzieje? Głupie pytanie. To samo co u nas. Socjalizm. Jest smutno
i szaroburo. Ale jest też piwo, głośne hulanki i specyficzny, czeski humor.
W małej wiosce, u podnóża gór sudeckich, odbywa się coroczny bal strażaka.
Jednak tym razem okazja jest wyjątkowa, ponieważ uroczyście żegnany będzie
86-ścioletni, były przewodniczący komitetu strażackiego – Aloizy Vran. Spośród
kobiet uczestniczących w balu, ma zostać wybrana ta najpiękniejsza, która
wręczy zasłużonemu pracownikowi straży, piękny prezent.
Problem w tym, że od samego początku wszystko się psuje. Stary Vran ma raka,
ale o tym nie wie, ponieważ prawo zabrania informować chorego o jego stanie
zdrowia… Koledzy znają prawdę i chcą sprawić swojemu kamratowi radość w
ostatnich dniach jego życia. Jednak strażacy nie potrafią znaleźć najpiękniejszych
dziewcząt, a jak już je znajdują, to kandydatki okazują się wstydliwe i nie
chcą paradować przed tłumem ludzi. Fanty przeznaczone na loterię giną w
niewyjaśnionych okolicznościach, a ludzi w ogóle to nie interesuje. W dodatku
bal przerwany zostaje przez pożar, który wybucha w domu obok. W całym
zamieszaniu, wszyscy zapominają o emerytowanym przewodniczącym komitetu, który
miał tego dnia zostać tak pięknie uhonorowany.
„Pali się, moja panno” to film komediowy, przepełniony autoironią, tak specyficzną dla Czechów. Oglądając dzieło Milosa Formana
uśmiechniemy się nie raz i nie dwa. Powinniśmy jednak pomyśleć, o czym ten
obraz tak naprawdę nam opowiada. Czy nie jest to coś więcej, niż zamieszanie na
wiejskiej potańcówce?
Bez wątpienia. A teraz podsumujmy całość.
Jest to opowieść o tym, iż człowiekowi w życiu udaje się bardzo mało. Plany się
nie liczą. Bal stał się niewypałem. Nie wybrano miss. Fanty na loterię
doszczętnie rozkradziono. Aloizy Vran nie doczekał się prezentu. Innemu staruszkowi
spłonął dom, pomimo tego, że mieszkał przy samej remizie. Nawet para,
baraszkująca pod stołem nie osiągnęła zamierzonego celu. Ten film opowiada o
odwróconej fortunie ludzkiego żywota. Nic, tylko usiąść i płakać… Forman temu
zaprzecza. Jak już nie pozostaje żadna droga a życie z każdej strony kopie po
jajkach, lepiej się śmiać niż zalewać łzami.
Do zagrania w grę może zmotywować
wiele czynników. Czasem jest to gatunek, a czasem tematyka. Bywa również iż nasze
serca zdobywa grafika lub… no właśnie – muzyka. Dla mnie, jest ona jednym z
ważniejszych elementów gry. No bo jak tu być na nią obojętnym skoro towarzyszy nam
właściwie bez ustanku? Jak dojść bez niej na uczelnie czy podróżować pociągiem?
Niewykonalne! Dlatego właśnie postanowiłam podzielić się z wami paroma utworami,
które mimo swego pochodzenia, mogą zagościć na codziennej playliście.
I tak, na pierwszy ogień,
postanowiłam zapoznać Was z piosenką Build
that Wall (Zia’s Theme). Laureatem tytułu Best Song podczas Spike Video
Games Awards z 2011 roku, oraz powodem dla którego zagrałam w Bastion.
Przyznaję się bez bicia, nie
umiem oceniać tego utworu obiektywnie. Kompletnie pochłonął mnie już od
pierwszej chwili. Kiedy tylko usłyszałam delikatną gitarę oraz murmurando
Ashley Barrett – byłam stracona. Zamknęłam oczy, i wsłuchując się w słowa, bez
najmniejszych oporów poddałam się muzyce. Mijały sekundy, a ja coraz bardziej
rozpływałam się w melodii. W końcu nadszedł refren (ależ ona mnie uwiodła tym
swoim głosem), a mi nie pozostało nic innego jak zakupić Bastion.
Gra serwuje nam także cały zestaw
pięknych, i przede wszystkim klimatycznych, instrumentali. Do tego świetny
narrator i... nah, nie ma sensu wymieniać. Co jak co, ale wspomniana gra to
według mnie, majstersztyk w swoim gatunku i naprawdę polecam wszystkim, bez
względu na preferencje.
Ale wracając do muzyki! Tak jak
pisałam, głos Ashley Barrett zauroczył mnie totalnie. Na moje nieszczęście
jednak, pozostawił niedosyt. Żadnych płyt, żadnych autorskich piosenek… nic!
Nie pozostawiło mi to wyboru - trzeba było zaprzestać poszukiwań i zapomnieć.
Wtem, nadszedł maj 2014 roku, a
na rynku pojawił się Transistor. Na
tę produkcję trafiłam zupełnie przypadkowo. Poszukiwałam akurat interesujących
gier Indie, a wspomniana gra wydała mi się naprawdę oryginalna. Zrobiłam wówczas
to, co czynię z każdym planowanym tytułem – odpaliłam trailer oraz odszukałam
IGN’owską recenzję. W przeciwieństwie jednak do tego co czynię z każdym planowanym
tytułem, wyszukanej recenzji już nie przeczytałam. We All Become One kompletnie mnie kupiło.
Ktoś poznaje ten głos? Bo to jak
najbardziej Ashley Barrett, która ponownie uradowała moje uszy. Zupełnie nie rozumiem
jak to możliwe, ale przy jej umiarkowanie oryginalnej barwie, jej głos naprawdę
mnie zachwyca. To na co jednak teraz chciałabym zwrócić uwagę to kompozytor
Darren Korb. Twórca niesamowitego podkładu zarówno do Bastionu jak i Transistora.
Co jak co, ale facet wie co robi, i przede wszystkim, wie jak napisać muzykę
idealnie oddającą serce gry. No i zachęcam oczywiście do zagrania w grę, bo produkcja
ta podziela nie tylko ten sam zespół odpowiedzialny za udźwiękowienie, ale
także studio.
Aaa, macie jeszcze jeden utwór bo ciągle nie mogłam się zdecydować, która wybrać! Spine.
A teraz zawędrujemy w nieco inne
rytmy. Powiedzmy, wkradnie się odrobina patriotyzmu, ale jak tu nie pochwalić
Wiedźmaka kiedy zawarta w nim muzyka naprawdę robi wrażenie. Czy komuś wpada w ucho czy też nie, bądźmy szczerzy –
idealnie wprowadza ona w klimat gry. Niemniej, nie miejcie mi tego za złe, ale
przykładem posłuży mi tu utwory z trzeciej, nadchodzącej, części gry. Zarówno
może być to smaczek zachęcający do kupna, ale i sama sądzę, iż soundtrack tej
odsłony może być bliski ideałowi (a przynajmniej wyrażam szczerą nadzieję!).
Będzie to piosenka z traileru Sword of Destiny, skomponowana przez
Marcina Przybyłowicza oraz Percival. Cóż, Shuttenbacha słuchałam już wcześniej.
Poznałam go jeszcze na zajęciach z języka polskiego w liceum kiedy przedmiotem
zajęć była ballada Mickiwicza, Lilije
(tutaj polecam przesłuchać ich utwór pod tytułem Pani Pana). Dlatego też ciężko mi cokolwiek powiedzieć na temat
poniższej piosenki bo… no kurcze – dla mnie oni po prostu są świetni!
Chciałam Wam jednak przedstawć
jeszcze jeden utwór - Wake The White Wolf
skomponowany przez Gavine’a Dunne. Nie jest to oficjalna piosenka włączona
do ścieżki dźwiękowej, ale wprost muszę się tym podzielić. O Gavinie Dunne
dowiedziałam się dopiero w trakcie przygotowań do tego postu, a przy okazji
zostałam od razu jego fanką. Otóż Gav, pewnego dnia, a konkretnie po rozgrywce
w Half-Life 2, postanowił skomponować piosenkę w oparciu o postać Gordona
Freemana – protagonisty gry. Następnie ją nagrał i udostępnił w Internecie.
Popularność z jaką się spotkał ze strony internautów, zaowocowała powstaniem
projektu Miracle of Sound. Projektem,
który skupia się na tworzeniu theme song’ów wszelakich gier, a który objął
swoim zasięgiem już między innymi Assasin’s
Creed IV, czy mniej znane, ale przeze mnie polecane, Wolf Among Us.
Na koniec (już darując sobie
opisy) dwie piosenki, które również w swej konwencji mogłyby znaleźć się na playliście.
Pierwsza to Ain’t no Rest for the wicked z The Borderlans.Utwór powstał z
ramienia Cage The Elephant, który
niektórzy może kojarzą i… no i właściwie więcej podawać nie trzeba. Zapraszam do
odsłuchania, bo naprawdę świetna piosenka.
A na koniec jeszcze odrobinę popu
czyli Still Alive z gry Mirror’s Edge (która do teraz śni mi się
po nocach :c ). Gdybym usłyszała ją w radiu, w życiu nie pomyślałabym, że
oficjalnie figuruje w soundtracku z gry.
A tymczasem, zapraszam serdecznie
na kolejny przegląd gier w przyszłym tygodniu. W następnej odsłonie muzyka
instrumentalna, a tuż za nią muzyka azjatycka. Pozdrawiam!